Za pierwszym razem trafiłem do Helsinek już na samym początku podróży, kiedy samolotem z Rygi przylecieliśmy do stolicy Finlandii. Jadąc autobusem z lotniska uporczywie miąłem kartkę z gęsto zapisanymi instrukcjami: w jaki tramwaj trzeba wsiąść, gdzie jest przystanek, gdzie wysiąść itd. Zastanawiałem się, jak daleko jest do hostelu, gdzie wynająłem pokój i gdzie jest dworzec, skąd następnego dnia miałem jechać do docelowego punktu wycieczki. Aleksanterinkatu.
Gdzie to, do licha, jest? A może Alexanderinkatu? Czy w ogóle jest jakaś różnica? Był poniedziałkowy wieczór, słońce grzało jeszcze mocno, ale już nie upalnie. Gdy szliśmy ulicą, mijaliśmy roześmianych ludzi i niezliczoną ilość Hindusów. Są wszędzie. Even in your house – głosiła jedna z reklam, jaką mijałem po drodze. Zacząłem się obawiać, że będę mieszkał z Hindusem.
Ale mniejsza o to. Dookoła nas tętniło życie, czuć było atmosferę wakacji. Szliśmy w trójkę, ze spokojem i śmiechem. Spoglądaliśmy spokojnie, oglądaliśmy rzeczywistość jak obserwator w muzeum. Podziwialiśmy tłoczne zaułki, neony barów i knajpek oraz wystawy sklepów, które robiły piorunujące wrażenie – zwłaszcza te z instrumentami. Najwymyślniejsze kształty i marki gitar, wszystko na wymiar i w konkretnym stylu. Wiadomo, Skandynawia to ojczyzna black i death metalu. To czuło się od razu. Wystarczyło spojrzeć na ludzi – galeria osobliwości, spośród których najbardziej wyróżniali się ci z kolorowymi włosami np. zielony, niebieski czy wściekle różowy; oraz miłośnicy ostrego grania, których co chwilę nęciły sklepy z płytami i wyszukaną odzieżą.
W końcu dotarliśmy do starego portu – Vanha Satama – gdzie był nasz hostel. Zostawiliśmy bagaże i poszliśmy na dłuższy rekonesans. Pokręcić się po mieście, może znaleźć dworzec. Nasze wrażenia były podobne – Helsinki to ciekawe, tętniące życiem miasto. Dużo ludzi, wspaniałe budynki i…. żółwie. Kamienne żółwie, jakich pełno było wtedy w centrum Helsinek. Czasem stoją sobie bez większego celu, a niekiedy stanowią betonową znaku drogowego. W pewnym momencie zaczęło mi się wydawać, że są wszędzie. Na parkingach, w podwórkach, na ulicach.
Po prostu miasto żółwi. Ładnych i funkcjonalnych, ale zawsze żółwi. Chodziliśmy głównymi ulicami, czasem zbaczając w te mniejsze i nieco nie tak tłoczne. Jednak po chwili wracaliśmy znowu na główną ulicę. Byliśmy zmęczeni podróżą, ale też niezmiernie ciekawi tego, co nas otaczało. – Zobaczcie jaka ładna katedra! – powiedziałem z niekłamanym zachwytem do reszty. – A gdzie tam! To nie katedra – usłyszałem w odpowiedzi. – A co? – Dworzec chyba.
Przypomniałem sobie te słowa, kiedy o pierwszej w nocy mijaliśmy na powrót dworzec, by za chwile wylądować koło katedry, która wyglądała w świetle nocnych reflektorów tak samo. Nie mogliśmy ich odróżnić. Co gorsza, nie mogliśmy właściwej drogi. Mieliśmy mapkę miasta, ale nazwy – fińskie i szwedzkie na zmianę – wprowadzały tylko większy zamęt. Co rusz kręciliśmy się koło tych samych sklepów i barów, które z wolna zaczęły pustoszeć. Z utęsknieniem wypatrywałem tabliczki z napisem Vanha Satama, niedaleko której znajdował się nasz hostel. Ale ta jakoś nie chciała się pojawić.
Przybici zmęczeniem i znużeniem, kręciliśmy się jeszcze, ale ciągle trafialiśmy w to samo miejsce – dworzec kolejowy. Gdzieniegdzie przebijał się jeszcze ogromy neon Pepsi, ale ilekroć szliśmy w jego kierunku, to okazywało się, że znów zgubiliśmy drogę. W końcu jednak udało nam się dotrzeć do hostelu. Ale w jaki sposób – tego nie pamiętam. Doskonale utkwił mi za to w pamięci obraz kabin prysznicowych, które miały drzwiczki podobne do tych, jakie były w westernowych saloonach. Różniły się tylko tym, że były z przeźroczystego szkła. I tyle. Nic więcej. Typowo fińskie podejście do nagości.
No limits. Poza tym pierwszym razem do Helsinek wracałem jeszcze parokrotnie. Zawsze o innej porze roku – latem, zimą, wiosną, czy jeszcze jesienią. Tylko tutaj czuje się prawdziwy ruch, intensywność życia. To prawdziwa stolica i jak na warunki fińskie, metropolia. Zachwycający port z ogromnymi statkami, wielkimi rejsowymi kolumbrynami linii Viking Line albo Silja Line, które codzienne dowożą ludzi do Tallina, Sztokholmu czy na Wyspy Alandzkie. I choć same statki robią wspaniałe wrażenie, najbardziej w pamięci zostaje zimowy obraz skutego lodem portu i powolnego przesuwania się lodołamacza. I choć główne części portu, takie jak Katajanokka, z której najczęściej odpływałem, nigdy nie są zamarznięte, to pozostałe części owszem. Wtedy lodołamacz jest wydarzeniem. Zbiera się spora grupka ludzi i wszyscy przyglądają się maszynie, która czyni cuda. Z trzaskiem i fińskimi przekleństwami robotników oczyszcza wodę z lodowej skorupy. Sam lud zaś kruszony trafia do specjalnych zbiorników. Co z nim robią, tego nie wiem.
Jest też okazała handlowa część portu tzw. Kauppatori, czyli plac handlowy, gdzie latem handlarze sprzedają ryby i owoce morza, pamiątki oraz przepyszny świeży groszek na litry. Każde miasto ma taki plac, jednak w Helsinkach jest on w samym centrum portu, dlatego ma on swój specyficzny urok. Zimą natomiast kauppatori pozostaje najczęściej puste i smutne, szaleje po nim natomiast zimny i nieprzyjemny wiatr. Kolejną rzeczą od której nigdy nie mogłem oderwać wzroku jest Tuomiokirkko, czyli katedra luterańska. Cała w bieli, ogromna katedra przypomina nieco paryską bazylikę Sacré-Cœur, choć naturalnie jest sporo mniejsza. To jedna z najstarszych katedr w całej Finlandii. Spacerując po Placu Senackim, na którym się znajduje, zawsze zastanawiałem się, ile osób rocznie przechodzi pod jej murami. Pewnie tysiące, jeśli nie setki tysięcy. Imponujące są również schody prowadzące do tej katedry, monumentalne i liczne. To właśnie na nich Finowie hucznie witają Nowy Rok. Oczywiście nie do końca na trzeźwo, ale to w końcu Nowy Rok.
Zabytków w Helsinkach jest wiele. O każdym można przeczytać w przewodnikach, zobaczyć w Internecie. Jednak nic nie odda niesamowitego wrażenia, jakie na każdym sprawia Kościół Temppeliaukio, czyli kościół wykuty w skale. Piękny, niezbyt duży kościół wykuty na planie okręgu w skale. To moje ulubione miejsce w całych Helsinkach. Potężna kopuła, która do złudzenia przypomina misę tybetańską, nadaje temu miejscu wspaniałą akustykę. Do tego mały, skromny ołtarz ze skały i wspaniałe organy. W tym miejscu nieraz siedziałem i zapominałem o całym świecie. Poza walorem estetycznym, kościół jest częstym miejscem wielu koncertów, które już dzięki samemu miejscu mają wspaniały klimat.
Uwielbiam spacery ulicami Helsinek. Finowie mówią, że to jedyne prawdziwe miasto w Suomi. I może mają sporo racji. Tutaj czuje się Europę. Oczywiście na specyficzny, fiński sposób, ale zawsze. Spacerem można przejść całe centrum miasta. To ważne, bo nie trzeba wtedy jeździć tramwajem. I choć tramwaje są tylko w Helsinkach, nie ma ich w żadnym innym fińskim mieście, to o wiele przyjemniej jest poznawać miasto, jego rytm i życie spacerując piechotą. Od portu do Helsingin Olympiastadion, czyli Stadionu Olimpijskiego, który posiada ogromną wieżę widokową, z której przepięknie widać panoramę Helsinek. Panoramę, która z każdej strony wygląda inaczej. Od strony portu jest przepiękna, widać zabytkowe budynki i typowo skandynawską architekturę, którą czasem ciężko odróżnić. Dlatego Helsinki od morza często mylą mi się ze Sztokholmem. Natomiast panorama widziana od serce miasta, czyli od stadionu przypomina rozległy organizm, który piękny wewnątrz, dookoła obwarowany jest wodą i pięknymi budynkami.
Moje wizyty w stolicy Finlandii zawsze kończy przystanek przy Eduskuntatalo. To przepiękny i ogromny budynek parlamentu Republiki Finlandii. Symbolizuje siłę i jedność, tak przynajmniej mówią Finowie. Później czas już na powrót, czyli trzeba dostać się na dworzec autobusowy. Ten, podobnie jak stacja metra, znajduje się w podziemiach centrum handlowego Kamppi. To bardzo funkcjonalne rozwiązanie, u nas niespotykane.
Helsinki w kilku słowach? Kiedy nie leje deszcz, to perła całej Finlandii. Serdecznie polecam.
Adam Flamma