Magazyn 

Raport ze świata: Tampere, czyli jak w Dziwnowie

Po godzinach spędzonych w ciasnych samolotowych fotelach, poszukiwaniach właściwej drogi w Helsinkach i przebijaniu się z wielkimi tobołami na dworcu w stolicy Finlandii, wreszcie wysiedliśmy na dworcu w Tampere. To był główny cel podróży.

Już od samego początku okazało się, że nie będzie to najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Po pierwsze, osoba mająca się mną zająć, która zawsze skrywa się pod tajemniczym mianem tutora lub tutorki, okazała się być w tym czasie na wymianie w gdzieś tam bardzo daleko, że lepiej nie pytaj. Po drugie, osoba, która miała ją zastąpić, niejaka Maija, też nie była pewna, czy zdąży, bo właśnie wracała z praktyk w Tomsku. W końcu jednak się zjawiła.

I to był błąd. Od początku nie przypadliśmy sobie do gustu. Jej pierwsze spojrzenie było pełne zdziwienia, zupełnie jakby zobaczyła UFO. Nie spodziewałem się, że ktoś może tak na mnie popatrzeć, ale mówi się trudno. Po niewymownej chwili milczenia, przedstawiła się i zapytała, czy ja to ja. Nieco rozbawiony, potwierdziłem. W międzyczasie zorientowałem się, że Maija chyba była na jakichś wykopaliskach, bo jej biały strój był świeżo utytłany ziemią i błotem. Zdążyła jeszcze zapytać, czy musiałem wziąć tyle bagażu i w końcu wyszliśmy z dworca.

Na dworze świeciło wspaniale, ciepłe słońce. Wiał przyjemny wiaterek, było naprawdę przyjemnie. Zapytałem się, czy uniwersytet jest daleko, bo musimy tam pójść i jak daleko jest firma, od której mam odebrać klucze do akademika. – Blisko, zresztą sam zobaczysz – odparła. I tak poszliśmy z torbami, laptopami, wszystkim. Łącznie około 55 kg bagażu. – Pójdziemy na skróty – pocieszyła mnie, po czym szliśmy dobre 20 minut po różnych centrach handlowych, podwórkach i bocznych uliczkach, gdzie roiło się od schodów, schodków, pagórków i innych takich. Jak na złość, tego dnia nawet ruchome schody nie działały w żadnym centrum handlowym. – Przykro mi- skwitowała moja tutorka.

Myślałem, że ją rozszarpie. Chciałem tylko, żeby już sobie poszła i nie wracała. Albo wróciła po gruntownym czyszczeniu i zamieni charakteru. W końcu jednak dotarliśmy na miejsce. Uniwersytet, Tampereen Yliopisto, okazał się nowoczesnym, rozłożystym kompleksem budynków, które były ze sobą ze na wiele sposobów połączone. Po pierwsze podziemiami, po drugie ogromnym naziemnym korytarzem, który ciągnął się z jednej strony kompleksu na drugi. Wszystko po to, by zimą nie musieć wychodzić i marznąc, by przejść na zajęcia w innym budynku.

Moją uwagę zwrócił szczególnie okazały kompleks Humanika, gdzie mieściły się wszystkie filologie, oddziały historii, ale przede wszystkim biblioteka humanistyczna, z której miałem okazję wielokrotnie korzystać. Nieopodal, bo po drugiej stronie ulicy znajdowała się kolejna biblioteka, Linna kirjasto (kirjasto znaczy biblioteka), gdzie znajdowały się ogromne sale wykładowe, liczne zbiory, przyjemna kafeteria oraz sklepik. Co ciekawe, pierwszą rzeczą, jaką w nim zobaczyłem była książka „Poland: facts about Polish culture, language and history”, której współautorką była moja wykładowczyni z Uniwersytetu Wrocławskiego. Od razu zrobiło mi się cieplej na duszy.

Po załatwieniu wszystkich formalności na yliopisto poszliśmy do firmy wynajmującej mieszkania studentom. Ludzie tam nie należeli do najmilszych, ale po tłumaczeniach, iż to naprawdę ja i doskonale wiem, że nic nie mogę zniszczyć, dostałem klucze. Stwierdziłem, że czas na rozejrzenie się po terenach mojej nowej uczelni jeszcze nadejdzie, zatem poszliśmy szukać przystanku z właściwym autobusem.

– So, gdzie jest to mieszkanie? – zapytałem najspokojniej jak tylko umiałem.

– I don’t know – odparła z dumą Maija.

– A może wiesz jaka to część miasta?

Zawsze wydawało mi się, że stwierdzenie o goniących się w mózgu Komorkach w trakcie procesu myślowego to czysta metafora. Tym razem jednak naprawdę miałem wrażenie, że coś jej biega w głowie.

– Meltolammi – odparła.

– Ok, brzmi nieźle.

– Nie czekaj, to chyba Beltolammi. Albo Peltolammi.

No, jakoś tak… – spojrzałem na nią ze zgrozą. Nie wiedziała nic, a teraz miałem wrażenie, że zaraz się rozpłacze i zacznie mnie przepraszać za całe zło tego świata. W końcu, nie wiedząc, dokąd właściwie jechać, wsiedliśmy do autobusu. Kierowca coś mruknął, że niby na którymś tam przystanku trzeba wysiąść, ale nie zrozumiałem go. W głowie zastanawiałem się, czy aby na pewno słyszałem Peltolammi czy może jednak nasze swojskie pęto salami. To wszystko brzmiało tak podobnie.

Po kilku przystankach dosiedli się do nas studenci, tak samo jak my, z torbami. Kilka zdań i już wiedzieliśmy, gdzie wysiąść. Na odchodne dali nam jeszcze swoje numery telefonów, jakbyśmy się zgubili. Gdy wysiadając z autobusu, przed oczami miałem potężne wzgórze, załamałem się. Jak tam dojść z tymi torbami? Ale nie ma rzeczy niemożliwych. Pokierowani przez fińskich studentów, doszliśmy w pocie i o bolących plecach na szczyt wzgórza.

– Jesteśmy w Dziwnowie! – krzyknąłem, gdy w końcu weszliśmy na górę. Dookoła nas stały niskie, jednopiętrowe budynki, które do złudzenia przypominały ośrodki w polskich uzdrowiskach. Tyle, że były czystsze, co od razu rzucało się w oczy. Nawet drzwi – szklane w metalowym obramowaniu – wszystko było takie jak w sanatorium. Dookoła cisza, spokój i las. Krajobraz zaburzał jeszcze parking i ogromne, obite drewnem kubły na śmieci. Gdzieniegdzie widać było też pojedyncze wiaty, gdzie znajdowały się dodatkowe zbiorniki na odpady.

Nieopodal widać było kolejne osiedle, nieco mniejsze, ale za to budynki sprawiały wrażenie bardziej rozłożystych. I miały place zabaw. Nieco później dowiedziałem się, że należały do jednych z najdroższych w mieście. Mieszkały w nich przeważnie rodziny z dziećmi.

– No to chodźmy pomieszkać – rzuciłem na zachętę i skierowałem się w kierunku nowego mieszkania. I tak zaczęła się nowa przygoda. Z fińskim budownictwem i rynkiem nieruchomości. Ale o tym przeczytacie niebawem.

Adam Flamma

Related posts

Leave a Comment