Zastanawialiście się kiedyś, jak musi czuć się reżyser, którego debiutancki krótki metraż zostaje nominowany do nagrody Oscara? A jak, gdy za pierwszy film pełnometrażowy zostaje uhonorowany Lwem Jutra na festiwalu w Wenecji oraz Srebrnym Lwem za reżyserię? Oczywiście, mowa tu o francuskim twórcy – Xavierze Legrandzie, który nieoczekiwanie stał się jednym z najbardziej obiecujących artystów kraju leżącego nad Loarą. I pomimo, iż „Jeszcze nie koniec” stanowi „jedynie” rozwinięcie krótkometrażowego pomysłu, większość krytyków nie ma wątpliwości, że to reżyser o niebywałym potencjale.
Ostatnimi czasy francuski rynek filmowy obfituje w psychologiczne dramaty rodzinno-społeczne albo komedie romantyczne, co, nie oszukujmy się, nie zawsze brzmi dostatecznie zachęcająco, aby zapoznać się z daną pozycją kinematograficzną. Nie inaczej było z produkcją Legranda, która zapowiadała się jak typowa analiza rozbitych relacji rodzinnych i nawet szereg nagród, nie zachęcały do seansu. Jednakże, z ręką na sercu, przyznaję – było warto.
Historia „Jeszcze nie końca” jest bardzo prosta, wręcz skrócić można by było ją do jednego zdania – byli małżonkowie walczą przed sądem o opiekę nad synem. Szybko jednak okazuje się, iż to nie owa walka stanowi główną oś fabularną filmu. Co ciekawe, twórcy postanowili pozostawić wiele niedopowiedzeń. Nie zagłębiamy się zatem w przeszłość – w to, jak wyglądało małżeństwo, nie poznajemy dokładnie postaci, co sprawia, że trudno jest się zaangażować emocjonalnie. W zamian dostajemy prezentacje świata z różnych punktów widzenia – reżyser manipuluje odbiorcą, nie chcąc przez większość projekcji stanąć po stronie żadnego z rodziców. Widz może przez chwilę wczuć się w rolę sędziny z pierwszej, bardzo ciekawie nakręconej, sceny – bazując jedynie na twierdzeniach stron, które wzajemnie się wykluczają, zadecydować, komu dać wiarę. Niewdzięczne zadanie? Niekoniecznie, jeśli zaufa się intuicji.
Osobiście żałuję, że Xavier Legrand tak krótko igrał z widownią, rysując portrety psychologiczne bohaterów, i nie zdecydował się na przełamanie przyzwyczajeń widza. Jednakże pewna schematyczność możliwa do przewidzenia nie wpływa negatywnie na odbiór całości – zwłaszcza jeśli w zanadrzu ma się taką scenę końcową. Nie chcąc zdradzać zbyt wiele, mogę jedynie wspomnieć, że nie przypominam sobie, kiedy ostatnio tak emocjonalnie podchodziłam do sekwencji obrazów. Napięcie wytworzone przez francuskiego twórcę w punkcie kulminacyjnym jest istnym majstersztykiem, którego nie powstydziłby się sam Alfred Hitchcock.
Warto wspomnieć o bardzo solidnym duecie aktorskim odgrywającym rolę małżonków. Léa Drucker umiejętnie pokazuje zmieniające się oblicze bohaterki próbującej poukładać swoje życie na nowo. Niezwykle żywa gra mimiką twarzy oraz krucha sylwetka składają się na obraz kobiety na skraju załamania nerwowego, a jednak w decydujących momentach silnej oraz zdecydowanej. Jej filmowym partnerem został Denis Ménochet, który stanowi chodzącą bombę zegarową – profesjonalna kreacja roli nie pozwala widzowi przewidzieć zachowań bohatera, co czyni go bardzo intrygującą postacią.
Nie bójmy się francuskich dramatów psychologicznych, potrafią być niezwykle wartościowe zarówno pod względem treści, jak i realizatorsko. Dość surowy, oszczędny w środkach obraz nakazuje skupić się odbiorcy na odczuciach postaci, a zawężenie lokacji w scenie końcowej pozbawia widza strefy komfortu. Xavier Legrand z wyczuciem prowadzi aktorów, wkładając w ich usta kwestie dialogowe rozszerzające świat przedstawiony. „Jeszcze nie koniec” stanowi seans, który utkwi w głowie odbiorcy na dłuższy czas, nie pozwalając o sobie zapomnieć i zmuszając do zmierzenia się z podjętą przez twórcę tematyką.
Ocena: 7,5/10