Rzadko spotyka się twórców, którzy z sukcesami żonglowaliby pomiędzy tak różnymi formami jak film aktorski oraz animacja poklatkowa. Ostatnim takim wyjątkowym wyskokiem była zapewne „Anomalisa” Charliego Kaufmana. Jest jednak człowiek, dla którego konwencje nie są ograniczeniami, lecz jedynie okazją do filmowej zabawy. Gdyby spojrzeć na twórczość Wesa Andersona, to można sobie uświadomić, że „Fantastyczny Pan Lis”, pierwsza popełniona przez niego pełnometrażowa animacja, był w zasadzie logicznym krokiem w jego karierze, który jednocześnie zdefiniował jego późniejszą filmografię. Nowe medium umożliwiło mu popuszczenie wodzy fantazji, i dużo większą kontrolę nad światem przedstawionym. Późniejsze „Moonrise Kingdom” oraz „Grand Budapest Hotel” były rozwinięciem tej idei w ramach filmu aktorskiego. „Wyspa Psów” to ekstrawagancka kontynuacja tej ścieżki.
Wśród psów zamieszkujących Megasaki City szaleje choroba, którą mogą również zostać zainfekowani ludzie. Major Kobayashi (współautor scenariusza, Kunichi Nomura) ma na to rozwiązanie proste jak konstrukcja cepa: wszystkie czworonogi zostają wysłane na tytułową psią wyspę. Na pierwszy ogień idzie Spots (szczekający głosem Lieva Schreibera), pies samego wodza. Przeskakujemy jakiś czas do przodu: na kolonię wyrzutków przylatuje 12-letni Atari, adoptowany syn Kobayashiego. Jest pierwszym człowiekiem, który interesuje się losem zwierząt, i chce odzyskać swojego pupila Wyrusza więc podróż wraz z futrzastym towarzystwem, i naprawdę długo by opowiadać, co dzieje się po drodze. Dodam tylko, że do akcji z czasem włączają się między innymi licealistka z wymiany międzynarodowej (Greta Gerwig), pracowniczka naukowa Yoko Ono (Yoko Ono) oraz mops-prorok Oracle (Tilda Swinton).
Najnowszy film Andersona jest zdecydowanie bardziej zdyscyplinowany od poprzedniego ,,Grand Budapest Hotel”. Pomimo, że czasem chciałoby się, żeby spośród całego tłumu wątków i bohaterów reżyser zdecydował się na nieco bardziej intymną fabułę, to finalnie twórca ,,Rushmore” nie zawodzi. Choć pozornie jest tutaj sporo narracyjnego szaleństwa, to z czasem wszystkie wątki splatają się w zorganizowaną układankę. Choć chyba nawet jeśli by się nie splatały, to nie miałbym nic przeciwko, bo da się Andersonowi wiele wybaczyć za jego reżyserską dezynwolturę.
Można, tak jak próbuje wielu amerykańskich krytyków, „Wyspę Psów” odczytywać jako komentarz dotyczący współczesnego świata, a w manipulującym społecznymi lękami demagogu Kobayashim doszukiwać się ech obecnej polityki. Albo można po prostu spojrzeć na obraz Andersona jako tour de force jego abstrakcyjnej wyobraźni i zwariowanych pomysłów, które w medium animacji poklatkowej nie znajdują już zbyt wielu ograniczeń. I jak ktoś ma słabość do psów, to z pewnością się w tym dziele odnajdzie.
Tylko Marvel albo nazwisko Andersona potrafi zgromadzić tyle aktorskiego talentu pod auspicjami jednego projektu. Szkoda jedynie, że bohaterowie pod batutą reżysera często nie są w swych dialogach zbyt ekspresywni, więc głosy wielu świetnych artystów trochę stapiają się w jedno. Do końca filmu nie byłem na przykład pewien, który z psów mówi głosem Jeffa Goldbluma, a który Billa Murraya. Ale może to tylko kwestia mojego miernego słuchu.
Trochę obawiałem się, że umieszczenie filmowej akcji w Japonii sprowadzi się w ,,Wyspie Psów” do poziomu cepelii i kulturalnej turystyki. Obraz gęsto czerpie z estetyki Kraju Kwitnącej Wiśni, jednak robi to z szacunkiem, czego dowodem są liczne ukłony w stronę japońskiej kinematografii (z naciskiem na Kurosawę) oraz decyzja o nietłumaczeniu dialogów. Taki ruch (wyjaśniony przez genialne napisy początkowe) kreuje oczywiście językową barierę, ale także bardziej przybliża nie-japońskiemu widzowi psią perspektywę. Czworonogi porozumiewają się bowiem po angielsku, reprezentując inny, bardziej znajomy widzowi świat.
Do listy zachwytów pozostało jeszcze dodać stronę wizualną. Rozbudowana scenografia, zwłaszcza podczas scen w Megasaki, dowodzi, że mamy do czynienia z rozmachem nietypowym dla animacji poklatkowych. Obraz z tej korzyści czerpie pełnymi garściami, i wygląda naprawdę niesamowicie. W tle filmowe tempo narzuca muzyka Alexandre’a Desplata, a zwłaszcza dwie sekwencje z rytmiczną grą na bębnach. Co tu dużo mówić, Wes Anderson dostarczył to, czego chyba wszyscy oczekiwali.
Ocena: 9/10