Z filmami Wesa Andersona jest trochę jak z wymarzonym prezentem – po męczącym wyczekiwaniu w końcu dostajemy to, czego chcieliśmy. Cztery lata są jak wieczność, zwłaszcza przy tak, mimo wszystko, niewielkim dorobku artystycznym reżysera, z którym można spokojnie zapoznać się w ciągu weekendu. Ale doczekaliśmy się – druga pełnometrażowa animacja w reżyserii amerykańskiego twórcy nie tylko otworzyła berliński festiwal, ale również pozwoliła Andersonowi zdobyć Srebrnego Niedźwiedzia za reżyserię. Po dwóch miesiącach od światowej premiery, dzieło wreszcie zawitało do polskich kin.
Fabuła koncentruje się na tytułowej Wyspie psów, na którą zostają zesłane wszystkie psy na mocy specjalnego dekretu burmistrza. Na szczęście pojawia się młodzieniec, któremu losy czworonożnych przyjaciół nie są obojętne – Atari dociera na ogromne wysypisko będące przymusowym domem zwierząt w poszukiwaniu swojego ukochanego Ciapka. Oczywiście nie będzie to proste, zatem czeka nas typowe dla Andersona kino drogi, konfliktów rodzinnych, wzlotów i upadków oraz zauroczeń. Reżyser nigdy nie ograniczał się pod względem lokacji swoich historii – mieliśmy już do czynienia z pociągiem przemierzającym Indie, europejskim hotelem czy amerykańską zatoką. Tym razem artysta zabiera nas ponownie w inne kręgi kulturowe – Japonia wybrzmiewa z produkcji już od pierwszych napisów. Wyspa psów jest bardzo ciekawie poprowadzona właśnie pod względem języka – japońskie kwestie nie są tłumaczone (co wyjaśnione zostaje na wstępie), co pozwala budować pewien dystans. W zakresie ukazywania tamtejszej kultury dochodzi do swoistego dysonansu – z jednej strony Anderson używa wielu uproszczeń, odwołując się do typowego postrzegania kraju kwitnącej wiśni: sumo, samuraje czy sushi. Twórca żongluje tymi stereotypami jednak na tyle zręcznie, iż wiele jesteśmy w stanie mu wybaczyć. Ale czy można z łatwością przełknąć białego wyzwoliciela (któremu nomen omen głos podkłada Greta Gerwig)? Z drugiej strony co chwila mamy ukłony w stronę kina japońskiego, co prawdopodobnie najwyraźniej dostrzegalne jest poprzez użycie motywu muzycznego z Siedmiu samurajów. A główny bohater? Jego imię – Atari – przywodzi na myśl nazwę domowej konsoli wideo, jednak jest to amerykańskie przedsiębiorstwo. Z japońskiego imię to oznacza „zwycięstwo”, ale również można odczytywać je jako sytuację w azjatyckiej grze go będącą odpowiednikiem szacha w szachach. Jednak, pokusiłabym się mimo wszystko o stwierdzenie, że Wyspa psów jest skierowana do starszego widza, o ile faktycznie fabularnie młodszy odbiorca nie będzie miał trudności z odczytaniem powierzchownie treści, to bardziej przygotowany kulturowo będzie czerpał z seansu nie lada przyjemność.
O warstwie wizualnej w filmie Amerykanina nie trzeba wspominać – standardowo zachwyca nas nie tylko geometryczną perfekcją, sposobem dobrania kolorów oraz ustawienia kadrów, ale tym razem dochodzi element płynności oraz naturalności, czego brakowało Fantastycznemu Panu Lisowi. Całemu zespołowi udało się stworzyć animację, która mogłaby bez większych trudności wygrać z najlepszymi produkcjami Disneya. Precyzja ujęć sprawia, iż większość z nich chcielibyśmy wyodrębnić jako samodzielne byty, nad którymi można byłoby się zachwycać do woli.
Utwór potrafi także oczarować z uwagi na warstwę dźwiękową, choć nie chcę zawężać się jedynie do linii melodycznych. Osobiście, prawdopodobnie jeszcze nigdy nie zwracałam aż takiej uwagi na głosy bohaterów, jak podczas projekcji Wyspy psów. Wypowiedzi postaci wybrzmiewają, zwłaszcza gdy próbujemy zidentyfikować aktora kryjącego się za psim pyszczkiem.
Wybór ulubionej animacji Wesa Andersona nie jest łatwy, a przecież na razie mamy tylko dwie możliwości (obyśmy doczekali się następnych!), jednak bardziej przemówił do mnie Fantastyczny Pan Lis. Wyspa psów to seans, który na pewno nie rozczaruje widza, choć trudno mówić tu o jakimkolwiek zaskoczeniu ze strony reżysera. Powtarzające się motywy, powtarzające się głosy – nie umniejszają walorom artystycznym produkcji, choć pozostawiają pewien niedosyt. To poczucie „niedoobejrzenia” z pewnością sprawi, że ponownie przyjdzie nam czekać w zniecierpliwieniu na następny obraz tego twórcy.
Ocena: 8/10