Armando Iannucci to nazwisko, które dla polskiego widza może być pewną enigmą, jednak w Wielkiej Brytanii kojarzy się ono od lat z wyrafinowaną polityczną satyrą. Szkot odpowiedzialny jest za takie seriale jak The Thick of It czy Veep. Przez lata wytworzył on swego rodzaju uniwersum pełne śliskich polityków, przesiąkniętego degrengoladą establishmentu i typowo brytyjskiego humoru. Jego orwellowska z ducha twórczość doczekała się więc w Śmierci Stalina logicznej kontynuacji. Adaptując graficzną powieść pod tym samym tytułem, twórca Zapętlonych dołożył kolejny klocek do swojej, bardzo spójnej już, układanki. Ta produkcja przypomina przeciągnięty do pełnometrażowej skali skecz rodem z Latającego Cyrku Monty’ego Pythona, w którym trup zgodnie z porzekadłem ściele się gęsto, a pomiędzy galerią barwnych i świetnie obsadzonych postaci rozpoczyna się gra o spadek po wielkim wodzu. Na początku filmu jeden z bohaterów stwierdza, że nie pamięta już, kto wciąż żyje, a kto stał się już ofiarą czystek. Można by to odczytać jako motto całej produkcji.
Reżyser podjął się naprawdę trudnego wyzwania. Wyjątkowo delikatny temat czystek i stalinowskiego terroru został potraktowany w sposób, który, choć momentami faktycznie wydaje się trochę niesmaczny, jest naprawdę zabawny. Wydarzenia, które w rzeczywistości trwały wiele miesięcy, w Śmierci Stalina zostają skondensowane do tygodnia. Historyczna wierność faktom zostaje raczej wyrzucona przez okno (choć Iannucci stwierdził w wywiadzie, że: „Rzeczy, które będziecie myśleć, że są prawdziwe, zostały przez nas prawdopodobnie wymyślone. Ale rzeczy, o których pomyślicie „nie ma mowy, żeby to działo się naprawdę”, cóż, one miały faktycznie miejsce”), a w jej miejsce wstępuje brytyjska fantazja na temat walki o władzę po zakończeniu stalinowskiej ery.
Głównymi rywalami po śmierci Stalina stają się Nikita Chruszczow (Steve Buscemi) oraz Ławrientij Beria (Simon Russel Beale), jednak w tle pojawiają się również Wiaczesław Mołotow (podkreślający pythonowskiego ducha Michael Palin), Gieorgij Malenkow (Jeffrey Tambor) oraz Gieorgij Żukow (najlepszy z całej ekipy Jason Isaacs). Każdy z bohaterów to pewna miniaturowa parodia różnych postaw, jakie przyjmowano w okresie stalinowskich czystek. Mołotow to lojalista, który postanawia zapomnieć o swym życiu prywatnym, które zostaje zupełnie zniszczone, gdy ten podążył za partyjną linią. Chruszczow to człowiek o początkowo najbardziej ludzkiej twarzy, który w pogoni za władzą sięga po coraz bardziej bezkompromisowe zagrywki. W zupełnym kontraście do wciąż ogarniętych strachem przed stalinowskim dziedzictwem aparatczyków stoi Żukow, który nadaje rytm działaniom pozostałych bohaterów ze swoim „Let’s just fucking get in there and get on with it”.
Oprócz robienia sobie cały czas jaj, Iannucci podchodzi również ciekawie do samej figury Stalina. W pierwszej scenie, w której go widzimy, zderzone zostają jego dwie strony. Kadr zostaje wyostrzony na portret wodza znajdujący się na drugim planie, na pierwszym zaś widać jedynie jego rozmazaną, starczą figurę. W filmie Szkota pomnikowy batiuszka i ojciec narodu zostaje skontrapunktowany z opętanym paranoją człowiekiem, którego zmierzch czeka już za rogiem. To, co dzieje się na ekranie później to polityczny chaos, w który zostają rzuceni niczego nie spodziewający się członkowie politbiura. Czy można to odczytać jako alegorię Brexitu albo dojścia do urzędu Donalda Trumpa? Choć reżyser nie odcina się od takich porównań, wydaje mi się, że lata pięćdziesiąte w Związku Radzieckim nie stanowią zbyt trafnej metafory współczesnych czasów. Chociaż, na upartego w Malenkowie można doszukiwać się figury polityka w trumpowskiej erze, który w pewnym momencie stwierdza: „Ludzie oczekują ode mnie pewności siebie, a ja nie mam pojęcia, co się wokół mnie dzieje”. Takich bon motów w filmie pojawia się więcej, ich krynicą jest zwłaszcza Chruszczow mówiący w jednej z kulminacyjnych scen: „Ludzie umierają, gdy ich historie nie trzymają się kupy”.
Iannucciemu udaje się uchwycić zeitgeist tamtego okresu. Pomimo stale obecnego humoru, napięcie i niepokój są stale obecne gdzieś na drugim planie wydarzeń. Obok tego wszystkiego znajdują się syn i córka Stalina, stanowiący pewnego rodzaju antyczny chór odsłaniający absurdalność wszystkich machinacji bohaterów. Otwierająca sekwencja filmu ma miejsce w filharmonii, zaś jedna z finalnych w stodole. Ta progresja ściąga widza na ziemię, i przypomina mu, że Śmierć Stalina, choć ma dosyć liberalny stosunek do wierności historycznym realiom, wciąż opowiada o prawdziwych, przerażających wydarzeniach. Pamiętało o tym również rosyjskie ministerstwo kultury, które zdecydowało się nie zezwolić na wprowadzenie filmu do szerokiej dystrybucji. Być może dzieło Iannucciego ma więc jednak w sobie satyryczną moc, która nie ogranicza się jedynie do wywoływania salw śmiechu.
Ocena: 8/10