Dwayne „The Rock” Johnson to bez wątpienia jedna z największych gwiazd współczesnego kina. Jednak nawet on nie był w stanie uratować „Rampage” przed nieuchronną klęską.
Świat kina wciąż czeka na dobrą adaptację gry komputerowej. Najbliżej tego byliśmy przy okazji „Księcia Persji”, jednak od tamtego czasu wiele dobrego się nie zadziało. Przeciwnie zadziało się wiele rozczarowującego, żeby przypomnieć chociażby piękną katastrofę jaką był „Assassin’s Creed”.
„Rampage: Dzika furia” od początku zapowiadał się jako mocny kandydat do kategorii guilty pleasure. Szansa na niezłe kino została podbudowana obecnością w obsadzie Dwayne’a Johnsona, który właściwie wszystko czego się dotknie zamienia w złoto (zapomnijmy o „Baywatchu” dla dobra ogólnego).
Niestety „Rampage” nie dobiło nawet do kategorii guilty pleasure. Głównie ze względu na kwestie fabularne, które są zaprzeczeniem mojego rozumienia słowa „pleasure”. Nudne to było pieruńsko, głupie jeszcze bardziej, pozbawione jakichkolwiek bohaterów, chemii między nimi. Niestety nie było też wystarczająco campowe, by móc określić „Rampage” filmem tak złym, że aż dobrym. On okazał się po prostu zły. Nawet realizacyjnie można mieć wrażenie, że twórcy przysnęli na etapie montażowym. Nikt mi bowiem nie będzie w stanie wytłumaczyć różnic w rozmiarze stworów, różnic w zdolnościach, czy tego w jaki sposób agent (jedyny Jeffrey Dean Morgan zachował tutaj twarz) dzwoni do The Rocka na słuchawki w helikopterze.
Ja wiem, co powiecie – jak można oczekiwać od takiego filmu logiki? Nie oczekuję tego. Oczekuję angażującej, choćby w najbardziej prostacki sposób, historii opartej na prostych emocjach i rozwałce. I trochę wiarygodności w podejściu do inteligencji widza. Emocji tu jednak nie było, a i rozwałka okazała się rozczarowująca. O villainach wspominać nie chcę, bo musiałbym używać słów powszechnie uznawanych za wulgarne. Dobrze, że „Rampage” powoli znika z kina.
Ocena: 2/10