Pomimo, że dorobek artystyczny Damiena Chazelle’a nie jest szczególnie obfity, to każda jego nowa produkcja wzbudza ogromne zainteresowanie nie tylko wśród krytyków filmowych, ale przede wszystkim publiczności. Po obrazie, który przywrócił musical do łask – La la land – Chazelle zboczył z muzycznej ścieżki, decydując się na zekranizowanie historii Neila Armstronga. Czy ten pierwszy krok na Księżycu pozwoli ponownie sięgnąć reżyserowi po nominacje oraz statuetkę Oscara?
Film w pierwszej chwili jawi się jako dość stonowana biografia. Pierwszy człowiek charakteryzuje głównego bohatera poprzez ukazanie tragicznego wydarzenia z przeszłości – śmierci córki, które to staje się motorem napędowym do zrealizowania wyznaczonych celów. Nie bacząc na wiążące się z kosmicznymi podróżami niebezpieczeństwo, Armstrong będący częścią NASA realizuje projekt, który pozwoli wyprzedzić Związek Radziecki w podboju kosmosu. Równolegle w domu oczekuje na niego rodzina – obraz ich potraktowano trochę po macoszemu i jedyne czego możemy dowiedzieć się z filmu o Janet i synach Neila to przepełniające ich uczucie wiecznego niepokoju. Sam tytułowy pierwszy człowiek scharakteryzowany został jako wiecznie zamyślony introwertyk (momentami nawet i buc), który z uwagi na te cechy charakteru nieszczególnie angażuje emocjonalnie odbiorcę.
Naturalnie, twórcy w Pierwszym człowieku z należytą pieczołowitością oddają pierwszeństwo obrazowi oraz muzyce. Seans w pełni zaspokoi wymagania najgorliwszych estetyków, choć na szczęście zrezygnowano z przesadnego przepychu, który potrafił towarzyszyć innym produkcjom osadzonym w kosmosie. Zastosowano dużo ujęć opartych na odbiciach – czy to na kasku czy w okularach głównego bohatera, co niejako pozwala spojrzeć na otaczający świat oczyma postaci. Ciekawie również wypada zestawienie zachowania bohatera – Neil, pomimo że na ziemi otoczony jest najbliższymi, co powinno warunkować stabilizację, zupełnie nie może znaleźć sobie miejsca. Zupełnie inaczej – w pełni spokojnie – zachowuje się w przestrzeni kosmicznej, w której niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku, a niestabilna kamera jedynie podsyca to uczucie.
Pierwszy człowiek to kolejny film, w którym główną rolę Chazelle powierzył Ryanowi Goslingowi. I o ile amerykański aktor świetnie sprawdził się w musicalu, to mam duże wątpliwości co do trafności wyboru w castingu. Trudno pozbyć się wrażenia, że Gosling jest zbyt idealny – zarówno pod względem wyglądu jak i ogólnej charakteryzacji – do tej roli, zwłaszcza gdy zostaje zestawiony z Clair Foy (jako Janet Armstrong). Foy wypada w obrazie niezwykle naturalnie – bez niepotrzebnej przesady przekazuje odbiorcy odczucia swojej bohaterki, co tym bardziej uwypukla nienaganność, a tym samym pewną oschłość postaci Neila.
Damien Chazelle potwierdził, że warto czekać na następną jego produkcję. Reżyser zaserwował odbiorcom udane widowisko audiowizualne, pokazując, że nawet w przypadku nie-muzycznej historii potrafi w punkt wpleść w nią perfekcyjną ścieżkę dźwiękową. Pierwszy człowiek nie jest jednak pozbawiony mankamentów, choć w znacznej mierze dotyczą one kreacji głównego bohatera oraz tego jak wypada na tle pozostałych charakterów. I pomimo że każdy z nas wie, jak zakończy się lot Neila Armstronga na Księżyc i jakie słowa wypowie, stawiając nogę na nieznanej powierzchni, Chazelle umiejętnie buduje napięcie, utrzymując uwagę widza przez całą projekcję.
Ocena: 7/10