Król (ewentualnie królowa) popu. Michael Jackson? Zależy kogo spytacie. Od piątku w polskich kinach króluje jednak inny głos. Czysty, dźwięczny, o częstotliwości 117.3 Hz! Freddie Mercury fantastycznie sportretowany przez Rami’ego Maleka oraz cała reszta „hysterical Queen” bawią, wzruszają i efektywnie (oraz efektownie) wprowadzają w ruch struny głosowe widzów. Jednakże jako biografia Mercury’ego „Bohemian Rhapsody” nie sprawdza się już tak spektakularnie. Zdaje się, że to materiał zarezerwowany przynajmniej na kilkuodcinkowy serial.
Prace nad „Bohemian Rhapsody” rozpoczęły się już niemalże dekadę temu. Początkowo główna rolę miał zagrać Sacha Baron Cohen, który rzeczywiście wygląda jak chodząca kopia lidera Queen. Produkcja przez lata zmagała się z najróżniejszymi problemami, ale gdy ostateczny wybór obsadowy padł na Maleka, wszystko potoczyło się już w miarę sprawnie. I choć 37-letniemu aktorowi dorobiono górną szczękę ponad wszelkie standardy, jego Freddie jest absolutnie hipnotyzujący. Rami nie tylko do perfekcji opanował ruchy i gesty Mercury’ego, ale także sposób mówienia czy mimikę twarzy. Być może z tak bogatym materiałem nie było to zadanie z półki najtrudniejszych, jednak talent pozostanie talentem. Wątpliwości zaczynają się tam, gdzie przychodzi do analizy sposobu opowiedzenia historii piosenkarza. Choć jego bujne życie osobiste zostało w filmie częściowo zobrazowane, ma się wrażenie, że to tylko delikatne dotknięcie tematu, co więcej, że Freddie zasługuje na dużo więcej.
Nie sposób przyczepić się natomiast do warstwy fabularnej, która obraca się wokół muzyki. Sekwencje przedstawiające powstawanie kolejnych utworów i krążków, prace w studiu, przygotowania do koncertów i same występy… – miód na uszy i oczy nie tylko fanów zespołu, ale wszystkich tych, dla których Muzyka znaczy coś więcej. Ze świecą szukać wśród widowni kogoś, kto nie śmiał się w niebogłosy podczas nagrywania hitu „Bohemian Rhapsody”, nie uronił łzy słysząc w tle „Love Of My Life” czy nie potarł ramion pokrytych gęsią skórką na dźwięk i widok występu Queen w ramach Live Aid (pomijając paskudne CGI zastosowane przy generowaniu tłumu zgromadzonego na Wembley).
Kapitalnie wypadli również pozostali odtwórcy ról członków Queen. Gwilym Lee, Ben Hardy i Joseph Mazzello są niczym skóry zdjęte z Briana May’a, Rogera Taylora i Johna Deacona. To przede wszystkim oni bawią do łez i w magiczny sposób przywołują klimat lat 70. i 80. Dlatego mimo iż mówi się, że „Bohemian Rhapsody” to obraz co najwyżej poprawny, trudno odmówić mu tego czegoś, co sprawia, że dwugodzinny seans mija niczym mrugnięcie powieką, a w jego trakcie trudno opanować ciepłe emocje. I cóż, czy zatem film, po którym czujemy się lepiej niż przed nim, nie jest przypadkiem dokładnie tym, o co w kinie chodzi?
Ocena: 8/10
Comments (1)