Po wielkim sukcesie Creeda powstanie sequela było jedynie kwestią czasu. Naturalna rzecz w Hollywood w przypadku tak dużego sukcesu, nie tylko komercyjnego, ale także artystycznego. Obawiałem się tej drugiej części, ale ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nie było źle. Powiem więcej – było naprawdę dobrze, choć z oryginalnością seria o Adonisie Creedzie nie ma nic wspólnego.
Pierwsza część była niemalże remakiem pierwszego Rocky’ego. Tym razem dostajemy zmienioną trochę pod względem rozłożenia akcentów wersję Rocky’ego IV. Przypomina o tym nie tylko obecność Ivana Drago (jak dobrze raz na jakiś czas zobaczyć kwadratową twarz Dolpha Lundgrena), ale też prowadzenie fabuły, która nieubłaganie zmierza do pojedynku między Creedem i młodym Drago w Rosji.
Nie ma tu oczywiście politycznego wydźwięku Rocky’ego, który stał się kolejnym poletkiem walki między ówczesnym Związkiem Radzieckim a USA. Te akcenty zostały zastąpione bardziej osobistą historią o rozczarowaniu, o przegranym człowieku (Drago), u którego chęć zemsty ma całkiem wiarygodne emocjonalne uzasadnienie – w jego głowie Rocky Balboa okazał się powodem, dla którego jego własny kraj odwrócił się od niego. Nie jest to pewnie dalekie od prawdy, bo państwo radzieckie kiedyś, a rosyjskie teraz właśnie tak działa – wyciska człowieka jak cytrynę i kiedy jest już sucha, wyrzuca ją na śmietnik. Pytanie czy taki kontrast, który narzuca się naturalnie pomiędzy Rosją a USA nie jest fałszywy, bo przecież każde państwo działa względem swoich obywateli podobnie – kiedy mają sukcesy są promowani, kiedy przegrywają jakoś dziwnie łatwo się o nich zapomina.
Po drugiej strony barykady znajduje się świeżo koronowany, ale wciąż niedoceniony mistrz Adonis Creed (ależ ja lubię w tej roli Michaela B. Jordana!). Co chwila ktoś podważa jego klasę, jego sukcesy – na każdego zadziałałoby to jak płachta na byka. Creed decyduje się na walkę z młodym Drago. Fabularnie jest to iście przewidywalne. Scenarzyści nawet nie starają się udawać, że opowiadają nową historię. Jednak jest ona opowiadana z taką emocjonalną szczerością i realizacyjną sprawności, że trochę trudno przejść obok Creed II obojętnie.
Jak rzadko w tego typu filmach, istotne są postaci, które odgrywają nie tylko atrakcyjni, ale także utalentowani aktorzy. Mam wrażenie, że Jordan i wspaniała Tessa Thompson po prostu kochają grać te postaci – przychodzi im to tak naturalnie, jakby się do tego urodzili. Przy okazji ich bohaterowie nie są sztampowi, kibicujemy im, bo widzimy w nich potencjał. Podobnie jak Rocky’emu, który od dawna pełni rolę mentora. Mam wrażenie, że Sylvester Stallone powinien grać tylko Rocky’ego – kiedy wchodzi w tę postać, wstępuje w niego energia, którą rzadko się widzi u tego weterana. Szkoda, że Akademia Filmowa nie nagrodziła jego poprzedniej roli, mam nadzieję, że kiedyś odrobią ten błąd Oscarem honorowym. Na drugim planie świetnie sprawdza się Philicia Rashad, która nie jest tym razem jedynie matczynym tłem, przeciwnie zostawia swoje piętno na filmie. Dla fanów serii – rozpoznacie aktorkę, która pojawia się w scenie przy stole, podczas kolacji na cześć Viktora Drago?
Nie byłem pewien czy chciałem jeszcze jednego Creeda. Teraz już wiem, że było warto na niego czekać, bo to absolutnie wzorcowa, dobrze skonstruowana rozrywka. Sly wciąż żyje, Rocky Balboa wciąż czaruje!
Ocena: 8/10