John Wick 3 zaczyna się dokładnie tam, gdzie poprzednia część się skończyła – Keanu Reeves miota się, z psem u boku, po centrum Nowego Jorku, i czeka tylko, kiedy zza rogu wychynie kolejna zbłąkana dusza naiwna na tyle, by myśleć że ma przeciwko niemu szansę. Gdy bohater pojawia się na Times Square, pośród setek telebimów jeden może przykuć uwagę widza najbardziej. Widzimy na nim nie reklamę, a kadr z Generała Bustera Keatona. Co legendarny komik kina niemego robi w tym filmie? Dlaczego reżyser Chad Stahelski i spółka postanowili odnieść się akurat do tego dzieła?
Choć twarz Keatona błyska nam na ekranie tylko na chwilę, to jest ona moim zdaniem kluczowa dla zrozumienia (o ile w pełnokrwistym kinie akcji tak naprawdę musi być coś do “rozumienia”) mechaniki całej serii przygód Johna Wicka. Komik zasłynął humorem opartym o popisy kaskaderskie, a Noel Carrol napisał o nim esej pt. Film Acting as Action („Aktorstwo jako akcja”). Według komediowych prawideł fabuła ma dawać okazję głównemu bohaterowi na pokazanie swoich zdolności w gagach, i to o nie ma opierać się cały spektakl. Przewińmy dziewięćdziesiąt lat do przodu, i spójrzmy na Keanu Reevesa jako na komika właśnie.
Choć może nie jest to w dobrym tonie, to warto przypomnieć że Reeves we wrześniu dobije do połowy swojej piątej dekady. Jak jednak widać, jego i Paula Rudda ząb czasu zupełnie nie rusza. Podkreślają to niesamowicie długie jak na kino akcji kadry. Jeśli do pokazania Liama Neesona przeskakującego płot w Uprowadzonej potrzeba było czternastu cięć, tutaj Reeves jest w stanie podnieść nogę wyżej niż ja rękę i zabić przy tym trzech przeciwników w jednym ujęciu. Recenzenci nie bez powodu stwierdzają, że seria o Johnie Wicku tchnęła nowe życie w kino akcji. Dzieje się to ze względu na ciągłe dążenie twórców do pokazywania czegoś nowego, i stworzenia sekwencji, które zaskoczą widza swoją kreatywnością.
Mimo, iż o zachowaniu realizmu nikt tutaj nie myśli, to jednak wydarzenia na ekranie trzymają się wewnętrznej logiki filmu. Przeciwnicy używają pancerzy, które radzą sobie ze zwykłą amunicją? Wick, jak dobry hydraulik, znajdzie sposób na nietuzinkowy problem. Stahelski często zapędza się w rejony mocno absurdalne, być może momentami przekraczając granicę dobrego smaku. John Wick 3, tak jak cała seria, igra sobie z pastiszową konwencją, ale momentami staje się parodią samego siebie.
O fabule dalej nic nie napisałem, bo za bardzo nie ma o czym gadać. Film w końcówce dociera praktycznie do punktu, w którym się znajdował podczas otwarcia, a cała rozwałka służyła tylko jako wprowadzenie do czwartego rozdziału. Ale cóż można na to pomóc, jeśli widz, cytując Kałużyńskiego, bawi się jak prosię? Obraz utrzymuje przez większość czasu zawrotne tempo, bo zostajemy rzuceni „pośrodku rzeczy”. To tak naprawdę rozciągnięty na ponad dwie godziny trzeci akt, który prezentuje wszystko to, co najlepszego seria ma do zaoferowania.
Wick choć nie posiada najbardziej porywającej opowieści, to jest świetny w budowaniu bogatego świata. Tak jak w Mad Maxie: Drodze Gniewu, reżyserską wizję poznajemy dzięki dbałości o szczegóły. Poczynając od świetnego drugiego planu: Laurence Fishbourne, Ian McShane oraz Lance Reddick jako twarze przestępczego świata, poprzez kostiumy (nawet wspinając się na wydmy na pustyni Wick chodzi pod charakterystycznym krawatem), aż po samą pozycję Wicka względem całego świata. Postaci traktują go jakby był celebrytą wśród płatnych zabójców. Gdy grany przez Marka Dacascosa Zero siada koło protagonisty w hotelu Continental, mówi do Wicka: „Chciałem Cię poznać od dawna”. Nie jest to jednak groźba, a wyznanie fana.
Choć fabuła jest szczątkowa, nie oznacza to, że film nie prezentuje jakichkolwiek dylematów. Słowo „konsekwencje” bohaterowie odmieniają przez wszystkie przypadki. W realiach tej serii konsekwencje są zaś synonimem śmierci. Wick zaczął zabijać, a historia niczym rozpędzony pociąg wpada na tory w nieuniknionym kierunku coraz większej rozwałki. Dla protagonisty wszelkie próby wydostania się z tego cyklu są oczywiście skazane na porażkę. Przydałaby się tej franczyzie chwila pokoju, ale zgodnie z łacińską maksymą rzuconą przez postać Iana McShane’a w filmie: jeśli chcesz pokoju, gotuj się do wojny.