Film Magazyn Recenzja 

Książę z Ababwa – recenzja filmu „Aladyn”

Guy Ritchie to jeden z tych reżyserów, którego styl jest wyczuwalny od pierwszych kadrów projekcji. Wystarczy obejrzeć choćby Przekręt (2000) lub Sherlocka Holmesa (2009), aby zapamiętać charakterystyczny montaż oraz sposób narracji przepełniony retrospekcjami. Angielski reżyser tworzy kino pełne akcji i dynamizmu, czyli kino, które może się podobać szerszej publiczności. Nie dziwi więc współpraca Ritchiego ze studio Disney’a, a okoliczność produkcji aktorskiej Aladyna jedynie wzmagała apetyty widzów. Jedyną wątpliwością było to, czy popularna wytwórnia filmowa pozwoli Anglikowi pozostać przy swoim stylu.

Nie da się ukryć, że fabularnie Aladyn nie zaskakuje, pozostając wiernym animowanej wersji historii Disney’a (odwołując się przy tym naturalnie do Księgi tysiąca i jednej nocy). Tytułowy bohater – biedny, samotny chłopak o czystym sercu – zakochuje się w księżniczce, a droga do jej pałacu otwarta jest tylko dla bogatego władcy innego kraju. Tajemnicze spotkanie z zawistnym wezyrem skutkuje zdobyciem magicznej lampy z dżinem, który może spełnić każde życzenie Aladyna. Jak ta historia się kończy, wszyscy dobrze wiemy.

Pierwsze sceny mogą być trudne w odbiorze, zwłaszcza gdy widz odzwyczai się od typowego musicalu. Sceny śpiewane przez aktorów są niezwykle nienaturalne – bohaterowie wypadają sztucznie (może to kwestia zbyt „czystego” głosu), a i choreografia nie pomaga. Oczywiście jest kilka naprawdę świetnych kawałków, między innymi piosenka podczas spotkania Aladyna z Dżinem bądź wjazd bohaterów do miasta. Ogólnie odnosi się wrażenie, że druga część filmu – od spotkania z niebieskim duchem, poprowadzona została o wiele lepiej. Przede wszystkim zyskuje humor, bowiem dialogi między dwoma męskimi postaciami zostały naprawdę w punkt poprowadzone. W późniejszym etapie fabuły widoczniejszy jest także styl Ritchiego, choć wierni fani z pewnością poczują się zawiedzeni – na liczne retrospekcje nie można liczyć, a i montaż uznać trzeba za dość ostrożny.

Nie sądziłam, że Will Smith tak dobrze wypadnie w roli dżina – ekspresyjność oraz mimika sprawiają, że można dać się ponieść urokowi aktora. Co ciekawe, nie potrzebna była szczególna charakteryzacja, aby uczynić ze Smitha pełnoprawnego ducha, tym bardziej więc należą mu się słowa uznania za tę rolę. Dobrze poradził sobie również Mena Massoud, którego to pierwsze pierwszoplanowe wyzwanie, umiejętnie odgrywając lekko wycofanego chłopaka, jednak z zawadiackim uśmiechem na twarzy. Duet ten na ekranie świetnie się uzupełnia, wpływając na całościowy odbiór produkcji. Nie gorzej zagrała Naomi Scott, wcielając się w rolę Dżasminy, choć trudno pozbyć się wrażenia, że pozostaje ona na drugim planie. Nawet aspiracje (po części wręcz feministyczne) zostania sułtanem oraz solowa piosenka nie wybrzmiewają na tyle, aby zwrócić na nią większą uwagę.

Przyznam, że byłam dość sceptycznie nastawiona do seansu Aladyna, zwłaszcza po nieszczególnie udanej przygodzie z Dumbo. Tym większe było zatem zaskoczenie, kiedy okazało się, że Guy Ritchie całkiem zgrabnie poradził sobie z przeniesieniem animacji Disney’a do aktorskiego światku. Szczerze żałuję, że w tym tytule Anglik tylko szkicował swoim stylem, bo akurat w tej historii jego sposób reżyserowania sprawdziłby się w punkt. Niezależnie od pewnych niedociągnięć ,Aladyn to pozycja repertuarowa, po którą warto sięgnąć.

ocena: 7/10

Related posts

Leave a Comment