W sobotę, 20 maja odbył się w Teatrze Polskim – dziewiąty już – Blues Brothers Day – impreza reklamowana jako „największy bluesowy festiwal południowo-zachodniej Polski”. Organizatorem BBD jest Zdzisław Smektała, znany wrocławski publicysta, dość przewrotnie patronujący przedsięwzięciu wspierającemu artystów i sztukę „Jazz dla mas” – bowiem BBD z pewnością imprezą dla mas nie jest, co, między innymi, zostało napiętnowane przez protestujących przeciw Smektałowskiej polityce zatrudnienia przed Teatrem Polskim. Dla lwiej części zaproszonych gości blues był jedynie skutkiem ubocznym, czy nawet czkawką po „pokazaniu się” z naręczem towarów oferowanych przez sponsorów. A mówiąc w zawoalowany sposób, stopień zblueszenia widzów był odwrotnie proporcjonalny do wielkości pieniężnego ich wkładu we wstęp na imprezę…
Wszystko zaczęło się pojawieniem na scenie samego Zdzisława Smektały, do którego rychło dołączyła garść wysokich osobistości wraz z samym prezydentem Wrocławia. Panowie radośnie obdarowywali się podarkami, co stało się pretekstem do szczerego uchachania widowni i niewątpliwego podtrzymania więzi międzyludzkich. Jednak – Zdzichu Zdzichem, a blues bluesem. Ocenę moralną postępowania Zdzisława Smektały pozostawiam innym.
Jako pierwszy po Smektale przy klawiszach wystąpił więc Jeremy Wall, amerykański muzyk debiutujący już w latach 70, wraz z zespołem Spyro Gyra (nazwa zaczerpnięta od glona – spirogyry, czyli skrętnicy…). Wall, czerpiąc z repertuaru Raya Charles’a, wykonał solowo kilka instrumentalnych kawałków, po czym kolejne do spółki z gitarzystą. Jednak samotne owo brzmienie pianina i nieśmiałe pitolenie gitary, tworzące jazzującą i, trzeba przyznać, kunsztowną całość, niezupełnie mnie zaspokoiło. Nieregularny jazz i toczący się blues, mimo ścisłego pokrewieństwa, pozostają jednak indywidualnymi stylami. Odżyłam zatem nieco, gdy występ rozpoczął zespół International Blues Band towarzyszący Keith’owi Dunnowi, wirtuozowi harmonijki, którego bluesowe korzenie sięgają rodzinnej tradycji gospel i inspiracji T-Bone Walkerem. I tutaj klasyka przeplatała się z własną twórczością grupy (They’re Red Hot protoplasty bluesa Roberta Johnsona); wokalista miał głos lepszy od czarnego Dunna, a ten pocinał na harmonijce, chociaż także raczej cichaczem, zbyt dyskretnie. Całość zwieńczyła bluesistość dość ckliwa, niebezpiecznie przypominająca sentymentalne Only You The Platters.
Nastąpiła teraz pierwsza, półgodzinna przerwa przed kolejnymi występami, która przeminęła w jarmarcznej atmosferze zwierzęcego konsumpcjonizmu zgotowanego wszystkim zblueszonym przez licznych sponsorów imprezy. Między kartony z elektryzującymi szelkami (?), bluesowymi mydłami Luksja, stoły załadowane solą, chlebem ze smalcem, kubkami z Leninem, panny z ulotkami, stosy papieru toaletowego, rajstop, pączków i wszelkich dóbr przypadkiem zaplątał się również człek sprzedający płyty muzyczne z klasyką bluesa i rocka, sprawiający wrażenie zakłopotanego swymi powiązaniami z bluesowym charakterem imprezy, nadrabiający jednak pogardą dla klienta uznanego za niewydolnego finansowo…
Po przerwie nastąpił znienacka nużący pokaz mody stylizowanej rzekomo na lata 50. Hmm. Kolejny muzyczny epizod również nie nastroił optymistycznie. Zapowiadana przez organizatorów BBD była bowiem także wielka czeska gwiazda Tonya Graves, której towarzyszyć miał zespół Monkey Business. Osobiście nie mogę przekonać się do kobiet śpiewających bluesa. Bij, zabij – coś mi w owym połączeniu zgrzyta. To jak z kobietami-cowboyami, taką Stone w „Szybkich i martwych” (to już chyba tylko po jarmarcznym szale BBD wysmażyć można taką paralelę). Tak czy siak zrozumiałam rychło, że nie warto było tak dziecinnie wybrzydzać, gdyż blues jest wartością samą w sobie. Twórczość zaś czarnoskórej Graves i panów z Monkey Business, choć całym ciałem wczuwających się we własną muzykę, oscylowała wokół dość umasowionego popu przyznającego priorytetową rolę zwieńczającym utwór dzwoneczkom i monotonnemu perkusyjnemu rytmowi. Tu więc bluesa nie było (ku zgrozie, był za to bis…)
Po kolejnej półgodzinnej egzemplifikacji materialistycznych popędów tłumu, które nieznacznie tylko zmniejszyły się (za to zabrakło już niektórych na wskroś bluesowych, darmowych akcesoriów), pojawił się Smektała – i prawdę rzekł Zdzichu, najlepsze zostawiając na sam koniec i późną godzinę nocną. Występ Dave’a Ellisa i jego Bandu, rozpoczęty niepozorną dość gitarową solówką tegoż, okazał się wielkim sukcesem (choć miałam wrażenie, że niektórym po Monkey Business przestały podrygiwać stopy). Fantastycznie zabrzmiało Messin’ With The Kid Juniora Wellsa, na nowo zaaranżowane, bez harmonijki niestety, która jednak zastąpiona została przez zdecydowany gitarowy riff. Na sam koniec zaś długo oczekiwany Fernando Norohna – bluesman prosto z Brazylii! – wyszywał pięknie rasowego, chicagowskiego bluesa; bluesa, który mógłby trwać i nie kończyć się, który mógł wprowadzać w trans, jak Bad to the Bone George’a Thorogooda, ze swoim barokowym bogactwem gitary…
Bijąc się w piersi, KalejdOsKOp przyznaje się również do opuszczenia Teatru z naręczem szelek. Ważne jednak, by ze smalcu wyłowić bluesa, a nie z bluesa smalec.