Ari Aster po wyreżyserowaniu Dziedzictwo. Hereditary był typowany na jednego z najlepszych twórców horrorów naszego stulecia. To dość odważna teza, jednak nie tak bardzo nierzeczywista, jakby się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Dobrze przyjęty przez krytyków oraz widownię film otworzył amerykańskiemu twórcy drogę do następnych produkcji. Jego najnowszy obraz Midsommar. W biały dzień ponownie zbiera bardzo pozytywne oceny, choć trzeba zaznaczyć, że podobnie jak w przypadku realizacji Jordana Peele’go nie będziemy mieli do czynienia z typowym kinem grozy, czy przewidywalnymi jump scare.
Sama historia rozpoczyna się od rodzinnej tragedii, która sprawia, że para – Dani oraz Christian pomimo perypetii uczuciowych w dalszym ciągu pozostaje w związku, a co więcej wybiera się razem z paczką przyjaciół na wyprawę. Kierunek podróży dość nietypowy jak na amerykańskich turystów -północna część Skandynawii (szkoda, że zdjęcia nie były tam kręcone), gdzie młodzi mają wziąć udział w święcie związanym z przesileniem letnim. Na zaproszenie Pelle’go znajomi trafiają do odizolowanej szwedzkiej wioski stanowiącej komunę, która rządzi się swoimi tradycjami. Szybko okazuje się, że obrzędów tam panujących raczej nie nazwalibyśmy typowymi, a gdy znikają kolejni członkowie ekipy, wychodzi na jaw, że nie wszyscy wrócą do domu.
Midsommar nie jest standardowym kinem grozy – brakuje tutaj scen, które sprawiłyby, że widz zostanie wbity w fotel, choć kilkukrotnie może zdarzyć mu się nerwowe drgnięcie. Aster buduje klimat produkcji, przede wszystkim wciąż podsycając poczucie niepokoju. Wiemy, że zaraz coś się wydarzy, jednak nie wiemy, kiedy dokładnie ani co – na skutek czego film ogląda się w napięciu. Aurę tajemniczości podsyca ścieżka muzyczna, która także – przy użyciu instrumentu oraz chóru – wprowadza nastrój ludowości. Całość dopełniają zdjęcia Pawła Pogorzelskiego sprawiające, że Midsommar zachwyca pod względem wizualnym poprzez ciekawą kompozycję kadrów oraz kolorystykę.
Z początku miałam duże wątpliwości co do wyboru aktorskiego, jednak filmowa paczka przyjaciół koniec końców wypada na ekranie przekonująco. Florence Pugh wcielająca się w postać Dani wyróżnia się na tle pozostałych odtwórców ról głównie za sprawą portretu psychologicznego bohaterki, który to aktorka była w stanie odpowiednio oddać. Zupełnie nie przekonał mnie do siebie natomiast Jack Reynor (jako Christian), wypadając nie tylko nienaturalnie sztywno, ale także niezdarnie. Intryguje natomiast na ekranie Vilhelm Blomgren odgrywający Pelle’go, który umiejętnie potrafi budować klimat zbliżającego się końca świata (przynajmniej bohaterów).
Ari Aster dość odważnie wkracza w świat artystycznego horroru, gdzie liczy się nie tyle przestraszenie widza, a raczej wprowadzenie go w nastrój wiecznego zaniepokojenia. Amerykański reżyser świetnie odnajduje się w tym gatunku kinowym, stąd warto wyczekiwać jego następnych dzieł. Midsommar może nie przerazi, ale z pewnością zniechęci nas do dołączenia do komun przynajmniej na jakiś czas. Pomimo czasu trwania projekcja w żadnym momencie się nie dłuży, a twórcy pokazują, że i bez fajerwerków można przykuć uwagę widza. Wystarczy mieć dobry pomysł na film, wybrać odpowiednią scenerię oraz dźwiękowca i okazuje się, że tworzy się kawał solidnego kina ocierającego się o surrealistyczny horror.
Ocena: 8/10