Przez całe wakacje w Europie trwają różnego rodzaju festiwale. W Dani Roskilde, w Czechach Colours of Ostrava itd. My za to mamy swój szczytnicki Hunterfest, który w tym roku miał się odbyć pod znakiem prawdziwych gwiazd, jak Opeth, Children of Bodom, Amorphis, czy Napalm Death. Niestety, z różnych przyczyn na festiwalu w Szczytnie wystąpiły tylko dwie ostatnie kapele. Nietrudno się domyślić, że wszyscy byli bardzo rozczarowani, o czym najlepiej przekonał się zespół gospodarzy, Hunter, ponieważ przed ich koncertem otumaniona złością publika wykrzykiwała gorzko ,,złodzieje, złodzieje”. Jednak oprócz tego w czasie trzech dni Hunterfestu odbyły się także inne występy zaczynające się (przynajmniej teoretycznie) już od 11.30. Niestety, z powodu fatalnej pogody bardzo często odwoływano kilka pierwszych kapel, co mówiąc szczerze odbiło się bez najmniejszego echa, gdyż prawdziwa zabawia zaczynała się dopiero wieczorem. I tak pierwszego dnia festiwalu prawdziwe granie rozpoczął dopiero zespół Frontside. Jako przedstawiciel polskiej czołówki hardcorowej pokazał że jest bezustannie w świetnej formie. Mimo chłodnego dnia i ciężkich chmur, zespół rozpętał pod sceną najprawdziwsze piekło, dzięki czemu bardzo przypadli do gustu zgromadzonej publiczności. Chłopaki zagrali bardzo dobry koncert, na który składały się utwory z 5 dotychczasowych albumów ekipy z Sosnowca. Następnie zagrał Happysad, który zgromadził pod sceną głównie młodszą część uczestników imprezy, dając pozostałym czas na wytchnienie i wyprawę po piwo. Nie można powiedzieć, żeby publika szalała wyjątkowo, set był przeciętny, utwory grane w radiu tym razem w wersji scenicznej, a całość przypominała bardziej koncertową rutynę niż radosną sceniczna ekspresję. Zupełnie inaczej zaprezentowało się Farben Lehre, które poprawiło nastrój po nieudanym koncercie ekipy ze Skarżyska Kamiennej. Żywiołowość muzyków przeniosła się szybko pod scenę, gdzie ludzie pogowali w rytm muzyki granej na scenie. Usłyszeliśmy przeważnie utwory z ostatnich albumów np. „Spodnie z GS-u”, „Judasza” czy „Terrorystan”. Co więcej można śmiało powiedzieć, ze był to jeden z najlepszych koncertów pierwszego dnia festiwalu. Nie gorzej niż Farben Lehre zagrali Acid Drinkers. Ekipa Titusa po raz kolejny pokazała, że jest prawdziwym ewenementem na naszym rynku muzycznym i potwierdziła, że „Kwasożłopy” to ścisła czołówka naszego mocnego grania. Oprócz starych przebojów m.in. z albumu ,,Acidophilia” na uwagę zasługuje znakomicie wykonany cover Pink Floyd ,,Another Brick In the Wall”. Z wokalem Titusa utwór nabrał zupełnie innego brzmienia i okazał się miłą niespodzianką dla wszystkich słuchaczy. Później na scenę wkroczyło TSA , legenda polskiego heavy metalu, która zgromadziła pod sceną ogromną rzeszę słuchaczy. Marek Piekarczyk i spółka nie zawiedli, zagrali koncert na wysokim poziomie do którego zespół przyzwyczaił nas od ponad ćwierćwiecza. Zagrano m.in. „51”, „Mass media”, ,,Wpadkę” czy materiał z ostatniej płyty „Proceder” . Jedynym mankamentem były ramy czasowe nałożone przez organizatorów, które uniemożliwiły zagranie bisów , przez co umknęły fanom wyczekiwane utwory takie, jak „Trzy zapałki” czy „Alien”. Mimo to, występ można śmiało zaliczyć do udanych. To samo można powiedzieć o Comie, która z powodu odwołania koncertu Opeth stała się gwiazdą wieczoru – i jak przystało – stanęła na wysokości zadania. Znakomicie zaplanowany występ rozpoczął się od tytułowego utworu z nowej płyty łodzian – „Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków”. Oprawa sceniczna – światła, dym plus zachowania muzyków, a szczególnie teatralna gestykulacja Piotra Roguckiego , stworzyły wspaniałe przedstawienie, które zahipnotyzowało publikę. Jedyną rzeczą, do której można się przyczepić była setlista, gdyż mogłaby być nieco bardziej dynamiczna. Drugi dzień festiwalu rozpoczął się z kilkugodzinnym opóźnieniem, ponieważ nad Szczytnem szalała burza i z tego powodu organizatorzy musieli odwołać koncerty kilku kapel, a innym znacznie skrócono czas występu. Spotkało to chociażby Sedes, weteranów polskiego punkrocka, którym wyłączono nagłośnienie z powodu nieparlamentarnych słów, jakich używał wokalista zespołu. Jest to o tyle interesujące, że inne zespoły również używały przekleństw, a mimo to nie dochodziło do podobnych incydentów. Na szczęście bez podobnych problemów zagrał Decapitated. Reprezentanci polskiej pierwszej ligi death metalu wystąpili późnym popołudniem. Zaprezentowali się bardzo dobrze, pokazując ciężki, techniczny death metal. Na pochwałę zasługuje nowy wokalista grupy, wcześniej znany z Atrophia Red Sun. Decapitated zostali żywiołowo przyjęci przez publiczność i sami dobrze bawili się na scenie toteż szkoda, że po raz kolejny nie było miejsca na bisy. Oliwy do ognia dolali amerykańscy hardcore’owcy z Sick of it all. Porwali obłędem publiczność w ponad godzinny trans. Reasumując zespól dał bardzo udany koncert i spotkał się ze świetną reakcją publiczności. Następnie na scenie pojawił się Hurt, który ostatnio na koncertach wypadał dosyć blado skupiając się głównie na promocji nowej płyty. Tym razem zespół z Maćkiem Kurowickim na czele, zagrał z charakterem. Muzycy zaczęli od starszych utworów ( m.in. „Serki dietetyczne”) , by potem przejść do materiału z ostatniej płyty „Czat”. Frontman Hurtu słał ze sceny niejednokrotnie polityczne żarty i kpiny przypominając słuchaczom „stary”, dobry Hurt, którego dziś już nie mamy okazji tak często słuchać. Później na scenie pojawił się wspomniany już wcześniej Hunter, ekipa gospodarzy festiwalu. Muzycy stanęli przed nie lada wyzwania, gdyż rozsierdzona publiczność zaczęła obrzucać ich wyzwiskami, zupełnie jakby to oni byli winni absencji zespołów Opeth i Children of Bodom. Mimo to Hunter poradził sobie z presją i rozpoczął od „Między niebem a piekłem” dedykując go w pięknym geście zmarłemu przyjacielowi i ex-perkusiście Vadera – Docentowi. Reakcja mogła być tylko jedna- owacja kilku tysięcy osób zgromadzonych na Hunterfeście. W trakcie występu słyszeliśmy m.in. „Requiem”, „Kiedy umieram” , „Fallen” jak i cover grupy … Outcast „Heyah”. Publiczność przez blisko 2 godziny szalała, zapominając o głupich wybrykach z początku koncertu. Oczywiście nie byłoby to możliwe, gdyby nie doskonale dysponowani tego dnia muzycy, którzy sprawiali wrażenie, jakby swoim występem chcieli przeprosić fanów za zaistniałą sytuację. Na większą uwagę zasługują szczególnie popisy szalejącego po całej scenie Michała Jelonka (skrzypce), który wraz z kolegami pokazał, że Hunter to jedna z największych gwiazd Hunterfestu i przede wszystkim europejska czołówka heavy metalu. Jeśli już o europejskiej czołówce mowa, to z pewnością trzeba do niej zaliczyć Amorphis, kolejny interesujący zespół goszczący tego roku w Szczytnie. Finowie po raz kolejny pokazali, iż zdecydowanie lepiej wypadają na koncertach niż na płytach, z czego wypada tylko się cieszyć. Skandynawowie od razu przypadli do gustu publice i w wieczornej scenerii Szczytna zaprezentowali w pełni profesjonalny występ okraszony znakomita grą świateł. Całość wypadła bardzo pozytywnie, na dużą piątkę z plusem. Podobnie było w przypadku gwiazdy wieczoru, czyli Fear Factory. Zespół wykorzystując doskonałą oprawę techniczną koncertu rozpoczął od „The number of the beast” (Iron Maiden) a następnie raczył publikę swoimi najbardziej znanymi utworami. Trzeci, ostatni dzień festiwalu należał do najbardziej zróżnicowanych. Zobaczyliśmy przedstawicieli różnych gatunków, pośród których znalazło się nawet reggae. I tak pierwszym poważnym koncertem było Wu-Hae – formacja łącząca przesterowane gitary z hip-hopową stylistyką. Występ był jednak pozbawiony smaku, dwóch wokalistów miało bezustannie kontakt z publicznością, którą stanowiła grupka osób pod sceną. Lecz mimo żarcików padających ze sceny nie da się ukryć że zespół był kiepski i nie pasował (przynajmniej na dużą scenę ! ) do stylistyki całego festiwalu. Teksty były idiotycznie wulgarne , za co inne zespoły nie miały prawa w ogóle wystąpić ! Na szczęście koncert nie przeciągał się zbyt długo i w końcu dano odpoczynek naszym uszom. Zupełnie inaczej było przy okazji występu Batalion D’Amour, który wypadł całkiem nieźle, ale mogłoby być jeszcze lepiej, gdyby grupa grała po zmroku, a nie późnym popołudniem. Trzeba jednak przyznać, że muzycy grali poprawnie, a wokalistka robiła, co w jej mocy by rozbujać publiczność. Kolejnym interesującym wydarzeniem Hunterfestu był koncert Lipali. Dla większości projekt Tomka Lipnickiego to już nie to samo, co ceniony kiedyś Illusion, jednak Lipa swoim występem udowodnił, że nawet jako Lipali potrafi dać czadu. Poza nowymi utworami usłyszeliśmy także te starsze np. ,,Nóż”, który wypadł dosyć energetycznie. Szkoda tylko, że Lipali grało tak krótko, bo niecałe pół godziny. Po ostrym graniu przyszedł czas na wcześniej wspomniane reggae, czyli Indios Bravos. Przy ich występie bujał się dosłownie każdy, choćby nawet tylko gibał się lekko przy piwie. Szkoda tylko, że największy entuzjazm wzbudziły same covery, czyli ,,To co czujesz, to co wiesz” Brygady Kryzys, ,,Czas spełnienia” Hey, czy finałowe ,,Redemption song” Boba Marleya. Mimo to, występ Indios należy uznać za więcej niż udany. Chwilę później na scenie pojawił się Proletaryat. Przed koncertem po Szczytnie chodziły słuchy, że Oley i spółka są w dobrej formie i koncert może być naprawdę ciekawy. Aż tak dobrze nie było, ale mimo to ekipa z Pabianic zagrała tak, jak umie najlepiej –mocno i dobrze. Oley szalał jak za dawnych lat, a nowy basista, Konrad Jeremus pokazał, że doskonale się wpasował do zespołu. Nie dziwi więc ciepłe przyjęcie Proletaryatu, który zagrał takie utwory, jak ,,Czarne szeregi”, „Hej, naprzód marsz”, ,,Mój pokój” czy „Ofiarny stos”. Tym samym zespół przypomniał się starym fanom i z pewnością pozyskał wielu nowych. Był to jednak tylko przedsmak przed gwiazdą wieczoru, którą z powodu nieobecności Children of Bodom zostało Napalm Death. Panowie z Wlk. Brytanii zgromadzili pod sceną wszystkich, którzy wytrwali do ostatniego dnia festiwalu (wiele osób wyjechało wcześniej pomstując na organizatorów). Niesamowicie mocne nagłośnienie zatrząsło tej ostatniej festiwalowej nocy Szczytnem. Doskonale wykorzystali to Brytyjczycy grając zagrali swoje największe hity jak np 'Nazi punks fuck off’ czy 'Scum’. Ich występ powalał niesamowitą świeżością mimo, ze grają już od ponad 25 lat, a także energią, której pozazdrościć mogą im inne, młodsze stażem zespoły. Ponadto Napalm Death udowodnili, iż wobec ich twórczości nie można przejść obojętnie Muzyka grindcore’owa nie musi podobać się każdemu, jednak ilość serca jaką wkładają w nią ci niesamowici Brytyjczycy , zasługuje na wielkie brawa. Jednak Hunterfest 2006 to nie tylko opisane wyżej koncerty, które miały miejsce na dużej scenie. Oprócz tego była jeszcze mała scena znajdująca się przy polu namiotowym, jednak przy niej próżno było szukać tłumów, z przyczyn organizacyjnych. A szkoda, gdyż czasem pojawiały się tam naprawdę interesujące zespoły, które już niedługo mogą stać się znaczącymi firmami na rodzimym rynku muzycznym. Jednak jak widać , impreza rozrasta się z roku na rok i rośnie w siłę, więc jest szansa, że w 2007 roku nie będziemy musieli narzekać na mankamenty organizacyjne i nie powtórzą się tegoroczne wpadki. Festiwal sam w sobie ma bardzo szeroki wymiar, gromadzi tysiące osób z całej Polski ( i nie tylko! ) tworzące na ten czas swoistą społeczność i niepowtarzalny, przyjacielski klimat, którego brak na niejednym tego typu przedsięwzięciu. Kto nie był niech nie żałuje, a szykuje się na przyszłoroczną edycję, która na pewno zaskoczy nas niejednym miłym akcentem. Matt, Woland