Judy Garland była hodowana na przyszłą legendę; zadebiutowała mając dwa lata i od tego momentu była regularnie angażowana w różnorodne formy działalności artystycznej. Nie chodziła do normalnej szkoły, była pozbawiona możliwości budowania relacji ze swoimi rówieśnikami, kluczowych do poprawnego rozwoju. Mając szesnaście lat zagrała główną rolę w „Czarnoksiężniku z krainy Oz”. Podczas produkcji została spoliczkowana przez jednego z reżyserów, bo nie umiała opanować śmiechu, była molestowana przez część innych aktorów, sztuczny śnieg padający na nią wykonano z azbestu – substancji powodującej choroby płuc i nowotwory. Oprócz tego młodej artystce narzucono surową dietę i podawano narkotyki, co skutkowało jej uzależnieniem od tego typu substancji. Dorosłe życie pełne narkotyków, alkoholu, nieudanych związków oraz problemów z łamiącą się karierą amerykańskiej ikony od lat rozpala wyobraźnię fanów. Nic więc dziwnego, że została podjęta próba zekranizowania jej barwnych, jednak niebywale tragicznych losów.
O wydarzeniach z okresu niedługo przed śmiercią Garland postanowił opowiedzieć Rupert Goold. Akcja filmu skupia się na serii koncertów w Londynie, do których początkowo artystka była bardzo niechętna. Judy nie lubiła opuszczać Ameryki i rzadko kiedy to robiła, jednak tym razem zmusiła ją do tego sytuacja finansowa i chęć zapewnienia jej dwójce dzieci stabilności. Londyńskie doświadczenia gwiazdy przeplatają się z jej wspomnieniami z okresu współpracy ze studiem MGM. Stanowią uzupełnienie narracji, nadają filmowi dynamiki i pomagają zrozumieć obecny stan bohaterki. Reżyser dawkuje je widzom z dużym rozsądkiem, powoli i starannie, aby stopniowo budować napięcie, intrygować odbiorców i utrzymywać ich uwagę. Owe retrospekcje nie są ważne jedynie dla struktury i atrakcyjności filmu, ale również dla samej bohaterki, której późniejsze życie zostało w dużej mierze ukształtowane przez pierwsze lata pracy aktorskiej.
„Judy” to poprawnie zrealizowana biografia, eksponująca osobiste problemy artystki w przystępny sposób. Garland to nie tylko kobieta z problemami finansowymi, ale przede wszystkim osoba zniszczona emocjonalnie przez show-biznes, wyszydzona przez media i oszukana przez mężczyzn nieustannie chcących przejąć kontrolę nad jej życiem dla własnych korzyści.
Nie można przejść obojętnie obok bezbłędnej roli Renée Zellweger, która całą sobą postarała się, aby publiczność zapamiętała, kim byłą Judy Garland, ale także ona sama. Rola skupia wszystkie cechy – od euforycznych stanów w chwilach zakochania, do depresyjnego dna – przeplatające się z różną częstotliwością. Zagrać to mogła jedynie aktorka po części utożsamiająca się z tytułową postacią nierozumianą, zaszczutą przez media, a pomimo tego rozpoznawalną na całym świecie, posiadającą rzesze fanów. Jeszcze w na początku lat 2000 w Hollywood Renée Zellweger była jedną z topowych aktorek. Została wyróżniona trzema nominacjami do Oscara – za „Dziennik Bridget Jones” w 2002, „Chicago” w 2003 oraz „Wzgórze nadziei” w 2004. Wystarczyło parę skandali związanych z życiem emocjonalnym i operacjami plastycznymi, aby aktorka straciła renomę. Nie bez przyczyny „Judy” nazywa się wielkim powrotem Zellweger. Zwłaszcza w scenach występów w londyńskim teatrze aktorki wcielającej się w Judy jest najlepiej wyeksponowany. Kamera skupia się wyłącznie na mimice „śpiewającej” Renée grającej z wywołującą dreszcze namiętnością.
Pomimo opowiadania konkretnej prawdziwej historii, produkcja jest niezwykle uniwersalna i porusza problemy, z którymi zmagają się współcześnie i kobiety, i ogólnie osoby zaangażowane w działalność artystyczną. Bagatelizowanie osobistych problemów artystów i zmuszanie bądź zachęcanie ich do występów nawet w stanie nietrzeźwości od lat jest poważnym, a wciąż normalizowanym problemem. Uzależnienie od leków, nieudane związki, poszukiwanie miłości i akceptacji oraz dramat matki z ograniczonym kontaktem z dziećmi, poboczne wątki takie jak homoseksualna para – „Judy” posiada wszystkie elementy oscarowego filmu. Nie ma wątpliwości, że zebranie kilku nominacji było celem twórców, jednak nie ma w tym nic złego. Finałowa scena, w której Judy śpiewa „Over the Rainbow”, a publiczność pomaga jej dokończyć piosenkę, ma za zadanie wzruszyć widza i już od momentu obejrzenia zwiastunu jawiła się jako taka. Czy ową prostotę można nazwać wadą? Z jednej strony jest to dość duże uproszczenie i koloryzacja złożonej historii amerykańskiej ikony, tak jak zrobił to szef wytwórni MGM udając, że Garland to Dorotka w rubinowych pantofelkach. Z drugiej jednak, emocje Judy zostały rewelacyjnie odegrane przez Renée Zellweger, a problemy zarysowane przez twórców. Choćby nawet siłą, film wycisnął z widzów łzy i sprawił, że zarówno Judy jak i Renée w najbliższym czasie nie zostaną zapomniane.