Bartosz M. Kowalski zadziwił rodzimych krytyków Placem Zabaw, za który dostał nagrodę za debiut w Gdyni. Tamten film przypominał trochę swoim klimatem stare filmy wielkiego Krzysztofa Kieślowskiego. Tym bardziej interesujące było co Kowalski pokaże w swoim drugim obrazie. Wielu myślało, że wraz z podjęciem decyzji o nakręceniu slashera w Polsce, wybrał się z motyką na słońce. A jednak, mimo pewnym niedociągnięć, okazało się, że jest naszym filmowym świecie miejsce i dla takiego, czysto gatunkowego kina.
W lesie dziś nie zaśnie nikt to właściwie zbiór filmowych cytatów, schematów, które zostały wykorzystane do stworzenia prościutkiej historii o obozie dla dzieci uzależnionych od technologii, które zaczynają jedno po drugim ginąć w niewyjaśnionych, a potem już wyjaśnionych okolicznościach. Julek, rewelacyjnie zagrany przez Michała Lupę, zapowiada zresztą w jednym z otwierających dialogów w filmie jak to się będzie odbywało, kto umrze pierwszy, w jakiej kolejności, kto ma szanse na przeżycia, a kto na pewno nie. Kowalski nie robi w tym zakresie żadnej narracyjnej wolty, co należałoby uznać pewnie za błąd. Ja jednak wyjątkowo dobrze bawiłem się tym jego kinofilskim zacięciem i zabawą schematami. Dzięki temu W lesie dziś nie zaśnie nikt klimatem bardziej przypomina prześmiewczy Krzyk Wesa Cravena niż chociażby bardzo na poważnie potraktowane filmy z serii Piątek 13-go. I pewnie właśnie dlatego tak dobrze się na tym filmie bawiłem, mimo zastrzeżeń, które są liczne. Główne dotyczy tego, że wszystko jest tutaj potraktowane wpół kroku, co zawsze mnie frustruje w kontekście polskiego kina. Nie ma w wizji Kowalskiego tego puszczenia hamulca, które lubię (a od niedawna kocham) u Komasy czy Jagody Szelc. Jest pełna kontrola, której być może ten gatunek tak do końca nie potrzebuje. Szkoda, że Kowalski nie zdecydował się na szarżę. Szkoda też, że przynajmniej momentami silił się na jakiś komentarz społeczny, który był w tym momencie zupełnie niepotrzebny i w gruncie rzeczy kompletnie niewiarygodny.
W lesie dziś nie zaśnie nikt najlepsze jest w momentach, kiedy z Kowalskiego wychodzi kinoman, który być może przez to zrobił bardziej film pod siebie, niż pod widza. Niemniej także i widz się powinien w nim odnaleźć, szczególnie jeśli szuka dobrze nakręconego, bardziej zabawnego niż strasznego, idącego jak po sznurku schematu kina grozy, z kapitalną muzyką (Jimek robi tutaj wyśmienitą robotę) i wyjątkowo zacnie dobraną obsada młodych ludzi, którym przewodzi bardzo dobra Julia Wieniawa. Prowadzenie młodych aktorów nie jest wcale takie oczywiste, a Kowalski już po raz drugi pokazał, że umie to jak mało kto. Dodajmy do nich też fajne epizody Gabrieli Muskały, Olafa Lubaszenki czy Mirosława Zbrojewicz (miód na moje serce!) i mamy receptę na porządne kino gatunkowe. Kino, które nie udaje, że jest czymś więcej niż próbą gatunkowej zabawy – rzadka rzecz w Polsce.
Bardzo wiele oczekiwałem od W lesie nikt nie zaśnie nikt. Nie dostałem może wszystkiego, ale wystarczająco dużo, żeby czekać na sequel, który ma wielkie szanse powodzenia. Szkoda, że film nie zarobił nic w kinach, ale tym bardziej odsyłam wszystkich na Netflixa, gdzie jest do obejrzenia legalnie.