Znacie to uczucie, gdy siedzicie sobie spokojnie w domu, słyszycie o czymś w radiu, zaczynacie przeglądać Internet, szukacie z całych sił, a na samym końcu dostajecie coś, co przerasta Wasze najśmielsze oczekiwania? Nie jest to zbyt częste uczucie, ale szczęśliwy, kto miał okazję go zaznać. W każdym razie, ostatnimi czasy we Wrocławiu odbył się Przegląd Piosenki Aktorskiej; uwieńczony on został koncertem mężczyzny, którego płyty, chociaż wcześniej mało (lub w ogóle) znane, teraz rozbrzmiewają w wielu polskich mieszkaniach. Dzisiaj napiszę o ostatniej jego (jak dotąd) płycie nagranej z towarzyszącym mu przez parę lat zespołem. Panie i Panowie – przed Państwem Asaf Avidan i The Mojos! Through the Gale, czyli płyniemy w wichurę, wichurę dobrej muzyki, całkiem sensownych tekstów i niesamowicie zaskakujący głos Asafa. Pierwszą rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę, jest okładka płyty, która jest po prostu świetna graficznie, a przy okazji mówi trochę o tematyce samego dzieła. A gdy już przestaniemy się upajać powierzchownym pięknem, włóżmy płytę do odtwarzacza i popłyńmy rączo w głąb muzycznych fantazji zespołu. Zaczynamy od Hoist Up The Colors – ze świetnym tekstem (chociaż wymagającym nie lada sprawności językowej), bardzo dobrą linią gitar i, niestety, nieco denerwującym na dłuższą metę refrenem, który jednak można wybaczyć w obliczu całej reszty. Piszę te słowa po przesłuchaniu wszystkich dzieł Asafa (który, jakby nie było, wysuwa się na pierwszy plan), więc dla mnie jego głos jest już całkowicie naturalny, jednak przy pierwszym podejściu jest on na pewno zastanawiający – coś pomiędzy Janis Joplin a… (No właśnie, kim? Czekamy na propozycje w komentarzach) Kiedy już wejdziemy na pokład, w dłoniach trzymając grający odtwarzacz, a nogę wystukując rytm do taktu, rozpęta się tytułowy wicher (utwór Through the Gale) – przy akompaniamencie baaaaardzo „zelektryfikowanych” instrumentów przesterowany głos Asafa zaśpiewa o wytrwałości w żeglowaniu. Ciekawe jest to, że jeżeli posłuchać samej muzyki, prawdopodobnie nawet na chwilę byśmy nie wpadli na to, o czym jest tekst; tak samo przy przeczytaniu samego tekstu nigdy nie pomyślelibyśmy, że taką muzykę można dobrać do czegoś, co wydaje się piracką szantą – to uczucie prawdopodobnie będzie nam towarzyszyć przez większość czasu, w którym będziemy zajmować się tą płytą. W każdym razie, sam utwór jest całkiem dobry, ale powód, dla którego warto się z tym dziełem bliżej zaznajomić, znajduje się jeszcze przed nami. Płyniemy, płyniemy, płyniemy… I nagle za burtą: syreny. The Sirens & The Sea jest jednym z najlepszych utworów na tej płycie, tutaj wszystko świetnie współbrzmi, perkusja wydaje się być jedną całością z basem, który bezpośrednio wynika z gitary, a wokal siłą rzeczy wybijający się na pierwszy plan jest idealnym dopełnieniem (i tutaj jak najbardziej wliczają się również końcowe chórki). Dopłynęliśmy na kraniec mapy, At the Edge of the Map, czas więc na krótką, melancholijną refleksję wspomaganą delikatnymi arpeggiami. Trwa to tylko półtorej minuty, nie ma więc co się rozpisywać, zresztą już przecież wchodzi stanowczo najlepszy kawałek – Sailors Are We – będący w ogólnym koncepcie właśnie tym, czego po „pirackiej” płycie można by się spodziewać (bo nie sądzę, żeby piraci w kajutach wozili gitary elektryczne). W tym utworze wszystko jest idealne – tłumiona gitara, pisany z przymrużeniem oka tekst, nietypowa perkusja, zadziorny, pokazujący pazura głos Asafa, odzywający się na początku refrenu na nieakcentowaną część męski chór (brzmiący tak, jakby rzeczywiście część jego członków miała morskie korzenie) i wreszcie skrzypce nadające ostateczny szlif całemu utworowi. W solówce typowa szanta przechodzi delikatnie bardziej we współczesne rejony, jednak nie zapomina o swojej rozbójniczej genezie. Poseidon’s Fury Unleashed to świetny kawałek pozwalający nam wyjść z euforii po poprzednim utworze – o zupełnie innej tematyce, ale z odpowiednim ładunkiem emocjonalnym. Ponownie można docenić również instrumentarium, chociaż po tym czasie już powinniśmy się do ogólnego wysokiego poziomu przyzwyczaić. Potem jest cisza, zakłócana przez jakiś szelest. Po chwili wchodzi gitara akustyczna – zaczyna się ballada On Western Wind. Nie ma tutaj rozbudowanej formy, są po prostu głos, gitara (na samym końcu na chwilę zmieniająca swoje brzmienie na niższe) i liryczne skrzypce; tym kawałkiem artyści po pierwsze wyciszają, zmierzając już do końca swojej płyty, po drugie zaś w bardzo dobitny sposób udowadniają swój ogromny kunszt – bo tutaj widać, że nie potrzeba im rozbudowanych środków, żeby brzmieli oni wspaniale. Logicznym następstwem poprzedniego kawałka jest utwór następny – Turn of the Tides Under the Northern Lights. Tutaj również na samym początku słyszymy jakby przytłumiony wokal i nostalgiczne skrzypce – a potem ładna balladka przez niepokojące dźwięki przechodzi w emocjonalną refleksję (również wywołującymi podskórne uczucie niepokoju nutami zakończoną), której nie sposób odmówić jakiegoś ogólnego, wprost magicznego uroku. Rozbrzmiewają ostatnie dźwięki – kolejna już płyta właśnie się skończyła, a my zostajemy sami, w ciszy kontemplując ostatnie pół godziny, którymi cieszyły się głównie nasze uszy (choć świadomość, mam nadzieję, również nie pozostawała w tyle). Wróciliśmy z naszej wyprawy – cali i zdrowi, ale w pewien sposób inni, niż na nią wyruszaliśmy. Ahoj więc, ahoj, morskie wilki, miejmy nadzieję, że jeszcze kiedyś się zobaczymy – może na koncercie Asafa właśnie? Agata Słupska