Czegóż można się spodziewać po filmie opartym na grze w statki? Odpowiedzią na tak postawione pytanie niech będzie „Battleship: Bitwa o Ziemię” w reżyserii Petera Berga – film, który niezwykle łatwo zrównać z Ziemią nomen omen, ale też równie łatwo, przy wyłączeniu działania szarych komórek, przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza. Ja zrobiłem to drugie i w sumie nie żałuję. Pozytywem filmu Berga, dotychczas znanego głównie z reżyserii „Hancocka”, jest to, że nie traktuje siebie zbyt poważnie. Twórcy nie ukrywają się chodzi im o prostą, ale i efektowną nawalankę z wykorzystaniem efektów specjalnych. Efektów stworzonych w tym przypadku przez tych ludzi, co pomagali Michaelowi Bayowi przy „Transformersach”. Różnic między tymi filmami, szczególnie sequelami obrazów o robotach, jest jednak wiele. I niestety dla Baya większość na korzyść „Battleship”. Nie jest to być może rekomendacja zbyt mocna, ale jednak w wielu elementach film Petera Berga broni się na swoich, własnych warunkach. Z jednej strony mamy tutaj całkiem udaną obsadę, której dowodzi o klasę niż w „Johnie Carterze” Taylor Kitsch, a solidnie podpiera swoją wielką charyzmą na drugim planie Liam Neeson. Mamy też bardzo efektowne sceny dynamiczne, które przez to, że rozgrywają się w większości przypadków na morzu nie przytłaczają ilością efektów specjalnych. W końcu mamy bardzo ładne zdjęcia i wpadającą w ucho muzykę. Oczywiście brakuje w „Battleship” głębokiej kreacji bohaterów, czy choćby w miarę koheretnej historii. Zdarzają się momenty kompletnie wręcz niewiarygodne, jak ten w której bohaterowie postanawiają z kosmitami walczyć 70-letnim pancernikiem USS Missouri. W końcu nie może też zabraknąć chwil po amerykańsku podniosłych. Niemniej wydaje się, że tempem narzuconym przez Berga i atrakcyjnością wykorzystanych środków technicznych udaje się te słabości solidnie przykryć. Nie zrozumcie mnie źle – „Battleship” nie jest wcale wybitnym filmem. Ciężko byłoby ten film nawet nazwać dobrym. Niemniej przy odpowiednim nastawieniu można z takiego seansu wyciągnąć wiele pozytywnych wrażeń. Byle nie podejść do filmu Petera Berga zbyt poważnie. Wtedy nawet te nieco ponad dwie godziny miną przyjemnie. Maciej Stasierski