Film 

Za wzgórzami

W 2007 roku Cristian Mungiu swoim debiutem reżyserskim zaskoczył cała Europę. Jego „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni” zrobiły furorę na festiwalu w Cannes do tego stopnia, że jury pod przewodnictwem Stephena Frearsa przyznało im nagrodę główną – Złotą Palmę. 5 lat trzeba czekać na kolejne dzieło Mungiu. Ponownie w Cannes miało premierę „Za wzgórzami”, zgarniając przy tym nagrodę za scenariusz. Niestety jak wybitnym filmem był debiut fabularny Mungiu, tak jego drugi obraz bardzo rozczarowuje. Do prawosławnego klasztoru przybywa kryjąca jakąś tajemnicę Alina (nagrodzona w Cannes Cristina Flutur). Chce spotkać przyjaciółkę z dawnych lat Voichitę (Cosmina Stratan) i przekonać ją do opuszczenia klasztoru. Między kobietami istnieje ewidentnie napięcie, związane zapewne z kontaktami z przeszłości. Plany Aliny jednak palą na panewce, a w konflikt wkracza charyzmatyczny ksiądz rządzący klasztorem. W swoim pierwszym filmie Mungiu szokował, przerażał. Co jednak było największą zaletą „4 miesięcy, 3 tygodni i 2 dni” swoją wizją wręcz hipnotyzował widza. Tamten film pozostaje wciąż jednym z najważniejszych, a przy okazji najbardziej nieprzyjemnych doznań, jakie mnie w kinie spotkały. Cóż więc się stało, że „Za wzgórzami” okazało się filmem tak mocno nieudanym. Nie nieudanym może w sensie realizacyjnym, bo Mungiu wciąż pokazuje, że jest dobrym opowiadaczem historii, który też być może jeszcze lepiej prowadzi aktorów. Niestety zbyt dużo w przypadku tego filmu nie zagrało w warstwie fabularnej. Opowieść, którą serwuje Mungiu jest niestety bardzo, ale to bardzo sztampowa i przewidywalna. Wielu już opowiadało o zamknięciu w tego typu warunkach, zwątpieniu temu towarzyszącym, w końcu pewnym wybuchu emocji, który jest ciężki do powstrzymania. Nawet mało szokuje w tym względzie kwestia homoerotycznego związku dwu bohaterek, który Mungiu serwuje aż nazbyt stonowanie, jakby się bał większych kontrowersji. Niestety już wystarczająco miałka, mdła historia opowiedziana jest w sposób tak szalenie rozwleczony w czasie, że po 2 godzinach i 40 minutach filmu, widz jest zmęczony, jakby oglądał filmu 8- czy 10-godzinny. Zastanawia mnie w tym jedno – czy taka długość wynika z jakiegoś niezrozumiałego narcyzmu Mungiu, który po wielkim sukcesie poprzedniego uznał się za nieomylnego filmowca, czy też może z jego słabych umiejętności montażowych. Wszak „Za wzgórzami” po dużych cięciach mogłoby się może okazać całkiem ciekawym dramatem społecznym lub chociażby próbą thrillera, taką jak na przykład był znakomity film Barbary Sass „W imieniu diabła”, odbywający się w podobnej scenerii. Niestety przez swoją ekstensywną długość, a także dość płytkie podejście do tematu, „Za wzgórzami” pozostaje męczące i wtórne. Ciężko się zgodzić z Mungiu, że np. wyborem Voichity pozostawał tylko klasztor albo nieokreślone do końca upokorzenie. Nie wspominam już o postaci księdza i całym otoczeniu sióstr, którzy pozostają postaciami niewygodnymi, przerysowanymi, irytującymi, a konflikt przez nich stworzony wygląda na szyty straszliwie grubymi nićmi, z traumatycznie głupim zamknięciem. Mungiu przy „Za wzgórzami” zdecydowanie za bardzo liczył na swoją reżyserską maestrię i zgraną ekipę aktorów. Przeliczył się sromotnie! Oby następnym filmem nawiązał do debiutu. O tym niech szybko zapomni. Maciej Stasierski

Related posts