W polskiej historii bitew zwycięskich było od groma. Często zdarzało się jednak tak, że polskie wiktorie okazywały się później niewiele znaczące dla dalszych losów konfliktów, jak na przykład największe zwycięstwo polskiego oręża średniowiecznego, a więc bitwa pod Grunwaldem. Jednak można wymienić co najmniej dwa takie polskie zwycięstwa, które zapisały się na stałe w historii jako te, które nie pozwoliły nieprzyjacielowi na zajęcie całej Europy. Pierwszym była tzw. odsiecz wiedeńska króla Jana Sobieskiego z roku 1683, która zatrzymała marsz Imperium Osmańskiego na Rzym. Drugim zaś jest niosąca miano cudu bitwa warszawska, która zamknęła drogę do ogólnoświatowej rewolucji komunistycznej i na długi czas zatrzymała Bolszewików w granicach jedynie własnego państwa. O „Cudzie nad Wisłą” opowiadał zeszłoroczny, katastrofalny film Jerzego Hoffmana. W tym roku przyszedł czas na „Bitwę pod Wiedniem”. Za realizację przedsięwzięcia po angielsku nazwanego „September Eleven 1683” włoski reżyser Renzo Martinelli zabrał się, jak głosi zapowiedź dystrybutora, już kilka lat temu. Słyszało się nawet plotki, że króla Jana Sobieskiego miał zagrać niejaki Harvey Keitel. Tak, ten od „Taksówkarza”, „Pulp Fiction” czy „Fortepianu”. W końcu jednak ten pomysł upadł, zatrudniono polskiego reżysera Jerzego Skolimowskiego i rozpoczęto prace nad filmem. Cóż z tego wyszło? Ciężko znaleźć słowa, które dobrze scharakteryzowałyby doświadczenie jakim jest „Bitwa pod Wiedniem”. Zdziwienie jest słowem zdecydowanie za słabym, szok z kolei mogącym sugerować pewne ambicje artystyczne, który próżno szukać na ekranie. Wydaje się, że najbardziej trafnie zabrzmi więc niesmak, który w zależności od sytuacji przeradzał się albo w uśmiech politowania, albo wyraźną irytację. Zacznijmy może od rzeczy zabawnych, żeby ciężką artylerię wytoczyć później. Podstawowym źródłem śmiechu są w „Bitwie pod Wiedniem” efekty specjalne. Choć właściwie można byłoby się zastanowić, czy ten „popis” w ogóle zasługuje na to miano. Rodzą one nostalgię wśród widzów w moim wieku, którzy na początku lat 90. kupowali sobie pierwszą w życiu Amigę – słynny komputer na dyskietki. Taki jest poziom efektów wizualnych w filmie Renzo Martinellego, a przypomnę – mamy rok 2012. Przezabawnie wyglądają też plenery – nieruchome, sztucznie zielone, jakby wyciągnięte ze słabych widokówek. Zastanawiające, że przy tak mizernym podejściu do strony wizualnej, tak wiele Martinelli poświęca jej czasu. Wydaje się, że widząc daleko idące braki w tym temacie, należałoby ograniczyć pokazywanie tego typu wstawek do niezbędnego minimum. Jednak widać Włosi, którzy pracowali nad stroną wizualną filmu pomyśleli inaczej. Ze szkodą dla widza. Nie jest to jednak największa szkoda, jaką nam sprawili. Przechodząc tym samym do rzeczy już wcale nie zabawnych, a irytujących, a momentami denerwujących bezmyślnością i idiotyzmem, należałoby zacząć od fabuły. Jest ona wręcz przeorana infantylnymi, obrażającymi inteligenckie widza motywami, których nie sposób wytłumaczyć konwencją kina przygodowego. Mamy więc wątek główny mnich Marka z Aviano (bardzo wybitnej postaci w historii Kościoła), który widząc komety i spotykając na swojej drodze komputerowego wilka (wyglądającego co prawda bardziej jak animacja z lat 60.) przepowiada wojnę z Turkami. Przy okazji uzdrawia na lewo i prawo – jedną z jego pacjentek okazuję się Eleonora Habsburżanka, siostra cesarza Leopolda, którą w sposób naprawdę frapujący portretuje Alicja Bachleda Curuś. Obok tego wątku toczą się inne – historia życia wielkiego wezyra Kary Mustafy, kuriozalna historia biednego Abula czy w końcu pokazana po macoszemu, bez żadnej dramaturgii historia samej bitwy. I chyba o to można mieć do Renzo Martinellego i jego kolegów najwięcej pretensji – że w filmie o bitwie nie ma za bardzo bitwy. Są natomiast w wielkim nagromadzeniu serwowane kolejne wywody Marka i wezyra na temat jedynej prawdziwej religii, o zdobyciu Złotego Jabłka Europy, o obronie wiary, która jest rzecz prosta najważniejszą rzeczą w życiu każdego człowieka. Tymczasem sama tytułowa bitwa okazuje się być potyczką trwającą może z dziesięć minut w 132-minutowym filmie. Po co było nazywać ten film „Bitwą pod Wiedniem”, skoro można było go równie dobrze nazwać „Wynurzenia Marka z Aviano na temat religii, przeplatane wywodami siwawego wezyra na temat proporca i Złotego Jabłka”? Polski udział w tym wydarzeniu, tak znaczący, żeby nie powiedzieć decydujący, ograniczony został do kilku scen w których Jan Sobieski wali pięścią w stół, wrzeszczy i triumfalnie się śmieje, że Turcy nie dali żadnych obrońców na górze Kahlenberg. Tak to wyglądało? Wątpię. Jeszcze kilka słów na temat polskiego udziału artystycznego (??). Ograniczony jest on do występu w pomniejszych rolach kilku znanych polskich aktorów. Wydaje się, że jedynie Piotr Adamczyk i na siłę Jerzy Skolimowski obronili się w swoich kreacjach. Adamczyk wręcz zabłysnął jako cesarz Leopold, zaskoczył komediowym podejściem do tej roli i wygrał. Jako jeden z niewielu wyszedł z tej bitwy zwycięsko. Przegrała na pewno Alicja Bachleda – Curuś, przegrał też pominięty przy podziale partii dialogowych Borys Szyc. Poza polskimi aktorami ze scenariuszem przegrał też bardzo profesjonalny, ale wciąż za mało brawurowy F. Murray Abraham. Nie można mieć do niego pretensji o tyle, że postaci z takiego materiału nie stworzyłby pewnie nawet Robert De Niro czy Dustin Hoffman. Najlepiej będzie spuścić zasłonę milczenia nad tym filmowym kuriozum, żenadą do n-tej potęgi, kompromitacją niemal wszystkich przed i za kamerą. Jak nie pójdziecie do kina to będzie największa dla nich kara. Ja już byłem i żałuję. Maciej Stasierski