Bez kategorii 

Skrzypek na dachu

Nie chodzimy do Opery. Bo po co? W Operze grają na skrzypcach, fletach i innych „antycznych” instrumentach, śpiewają jakieś nudne, obcojęzyczne pieśni o miłości, potępieniu, winie i zdradzie, po czym z patosem rzucają się na deski scenicznej podłogi, umierając znacznie dłużej (i głośniej) niż natura na to pozwala. A w dodatku najczęściej za obejrzenie tego wszystkiego trzeba zapłacić.

Kierownictwo Opery więc, ażeby spora dość sala podczas spektakli nie świeciła pustkami, do swego repertuaru co jakiś czas wprowadza dzieła, które podobać mają się nie tylko wyspecjalizowanej, muzycznie wykształconej niszy odbiorców, wyjątkowo trafiające także do ludzi nieco mniej na co dzień tematem Opery zainteresowanych. Takimi spektaklami były między innymi Turandot na Stadionie Olimpijskim (2010) i Kniaź Igor w Hali Stulecia (2011), dzie bardzo szeroko reklamowano oryginalność przedstawień świetnie wykorzystujących specyfikę innych niż zwykle scen – do tej grupy zaliczyć można również Skrzypka na dachu, musical (!) w dwóch aktach autorstwa Josepha Steina, Jerry’ego Bocka oraz Sheldona Harnicka, po raz pierwszy wystawiany we Wrocławiu właśnie w obecnym sezonie.

Garść historii

Libretto Skrzypka na dachu oparte jest na motywach opowiadań Szolema Alejchema (1859-1916), klasyka literatury żydowskiej. Przenosi ono widza na początek XX wieku, do zapadłej wioski na terenie carskiej Rosji noszącej wdzięczną nazwę Anatewka. W mieścinie owej, jak w wielu miejscach w Europie tamtymi czasy, wśród innych obywateli swój spokojny żywot toczą także przedstawiciele społeczności żydowskiej, zachowujący swoje obyczaje i tradycje; Skrzypek skupia się na postaci Tewjego mleczarza, biednego, ale pracowitego, i na pewno religijnego, oraz jego córek i rodzinnych perturbacji, które pojawią się na skutek ich pragnień i namiętności. Mamy tutaj do czynienia z wątkami i postaciami przemawiającymi do wielu gustów – mowa jest tutaj o poszanowaniu tradycji, o pragnieniu wyjścia za mąż z miłości, a nawet o komunistycznych ideałach – a to wszystko na tle odwiecznych prześladowań mniejszości żydowskiej. Nietypowe złożenie, ale to chyba właśnie ono zadecydowało o światowym sukcesie Skrzypka, wystawianego m. in. na Broadwayu.

Zabawa się zaczyna

Najpierw na scenę wychodzi Skrzypek (odwołanie do obrazów Chagalla?), by zagrać coś w rodzaju króciutkiej uwertury, po chwili w temacie Tradycja poznajemy bohaterów. Wszystko to idealnie prowadzi do kolejnego utworu (oryg. Matchmaker, Matchmaker, przetłumaczone jako Oj swatko, swateńko), by potem, przechodząc między innymi przez If I Were a Rich Man (Gdybym był bogaty), Sunrise, Sunset (O świt, o zmrok) oraz Far from the Home Love opowiedzieć i zakończyć muzyczną historię – rzecz jasna, przy akompaniamencie jak zwykle świetnej Orkiestry Opery Wrocławskiej pod batutą pani Ewy Michnik oraz udziale artystów baletowych (którzy, oprócz paru momentów, sprawiali wrażenie ludzi bardzo dobrze odnajdujących się w choreografii garściami czerpiącej z żydowskiego folkloru, często łączącej elementy ludowe z nowoczesnym stylem musicalowym). Zachwytem napawają sceny zbiorowe – precyzja scenografii i kostiumów Ryszarda Kai sprawia, że na artystów patrzy się z rozdziawionymi ustami. Wrocławską Anatewkę i opowieść o jej mieszkańcach ogląda się (i słucha) przez to z niekłamaną przyjemnością; ma się wrażenie aktywnego uczestnictwa w oglądanych wydarzeniach (w takim stopniu, że pod koniec chce się z całych sił wykrzyczeć, żeby bohaterowie nie jechali ani do Warszawy, ani do Krakowa, bo przecież wiadomo, że nie skończy się to dobrze), a ze spektaklu wychodzi się, odczuwając rzadką, prawdziwie snobistyczną satysfakcję z właśnie zakończonego spotkania ze Sztuką.

Parę zgrzytów kółek zębatych…

Niestety, mimo wielkiego szacunku dla artystów nie sposób nie zauważyć w spektaklu pewnych niedociągnięć. Po pierwsze (ale chyba najmniej ważne): tłumaczenie. Przedstawienie było w języku polskim, natomiast nad sceną pokazywały się napisy po angielsku i niemiecku. W czym problem? W tym, że napisy, choć z osobna idealne, razem tworzyły bardzo niezgrabny, wprost rażący oczy duet (za najciekawszy przykład uważam polskie Amen, które tak samo brzmiało po angielsku, zaś po niemiecku rozpisane zostało w Ahahahahamen) – a wystarczyło przecież poświęcić tylko pół godzinki na ujednolicenie tych tekstów, żeby wszystko było dobrze. Mi osobiście przeszkadzały również tłumaczenia imion na polski (Cajtla? Gołda? Lejzor?), ale to już chyba raczej moja indywidualna sprawa miłośniczki słowa.

Indywidualną sprawą natomiast nie jest to, że, niestety, artyści wcielający się w głównych bohaterów, choć na pewno niesamowici w śpiewaniu (by występować w operze, trzeba muzyce poświęcić praktycznie całe swoje życie od najwcześniejszych lat), aktorami (w większości) są mało przekonującymi. Tato! Tato!, wykrzykiwane przez jedną z głównych bohaterek, zamiast do głębi widza poruszać, jedynie denerwuje swoją sztucznością, tak samo działa manieryczne silenie się niektórych artystów na bliżej niezidentyfikowany, parażydowski akcent. W odbiorze przedstawienia nie pomagają też automatycznie narzucające się porównania do filmowej wersji musicalu (bo na przykład takiemu Topolowi bardzo trudno jest dorównać) oraz czasem niewyraźna mowa aktorów, przez którą treść przedstawienia nierzadko trzeba wyłapywać z kontekstu (lub, jeżeli umiejętności na to pozwalają, wspomagać się wcześniej już wspomnianymi napisami).

 …lecz sprawny mechanizm

Jednak wszystkie te wady na szczęście nie są na tyle duże, by zniszczyć cały odbiór musicalu, bowiem zdecydowanie przeważają nad nimi zalety spektaklu – świetna muzyka, ciekawa choreografia, dramatyczna historia, egzotyka żydowskiego folkloru, piękna scenografia i, przede wszystkim, wykonawczy rozmach. Wrocławski Skrzypek na dachu, zgodnie z założeniem kierownictwa Opery (i, być może, twórców scenariusza i muzyki), jest dziełem, w którym każdy znajdzie coś dla siebie – dlatego zdecydowanie warto ten jeden raz zrobić wyjątek, założyć wyjściowe ubranie i wybrać się na przedstawienie. Chociażby po to, by przez następny tydzień móc wesoło fałszować w łazience, że Gdybym był bogaty…

Agata Słupska

Related posts