Rok 1989. Martin Scorsese w przygotowaniu do „Snów” Kurosawy (w których zagrał główną rolę) dostaje książkę „Milczenie” Shusaku Endo. Książkę – jak się po filmie domyślam – która go maksymalnie olśniła. Od tamtego czasu chciał ją przełożyć na ekran kinowy. Co interesujące rok przed przeczytaniem książki, Scorsese zrobił film „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Religijny obraz, któremu daleko do – dziś często spotykanej – „chrześcijańskiej paszy”. Zajął się jednak swoim fachem: gangsterskie filmy, w kasynach, lub – co jeszcze ciekawsze – w biurowcach. Może jednak jego fach był inny. Scorsese, chłopak, który chciał w młodym wieku zostać księdzem, wreszcie spełnia się religijnie. Realizując „projekt życia”. Będący jednym z jego najtrudniejszych filmów.
„Milczenie” jest o chrześcijańskiej apostazji. Księża Rodriguez (Garfield) i Garupe (Driver) płyną do Japonii w poszukiwaniu ojca Ferreiry (Neeson), o którym głoszą plotki, że wyrzekł się katolickiej wiary. Kontekst przyczynowy to prześladowania chrześcijańskiej religii w Japonii. Podróż, którą przechodzi bohater (Andrew Garfield) to lata męczeństw i cierpień. Sam Jezus Chrystus by się nie powstydził (jakby to niepoprawnie nie zabrzmiało). Brutalności też sporo, podanej nie ze smakiem (pozdrawiam „Pasję”), a raczej z bólem serca, przejmującej przez zżycie się z bohaterem. Brutalność ta zaskakuje, tuż po scenach dialogowych, swoją drogą – zainscenizowanych jak „Harakiri” Kobayashiego. To nie jedyne skojarzenie z mistrzami kina – bardzo staromodny to film. Religia spotyka się tu z filmową metafizyką, raz Herzoga, raz Malicka.
Scorsese, choć jednostronnie broniący swojej tezy, z szacunkiem – niczym główny bohater – odnosi się do kontrtez. Szaleństwo „Wilka z Wall Street” ukazało, że „w starym ciele, młodych duch”. „Milczenie” obnaża pokorę i siłę wiary…w wiarę. Temat to chrześcijańska apostazja, ale może bardziej poświęcenie w pokazaniu, jak bardzo się jej nie chcę, jak bardzo chcę się wierzyć.
Czasem brakuje tu narracyjnej siły. Ale to taki kontrolowany, świadomy brak. Celem jest synteza widza z bohaterem. W końcu postać ojca Rodrigueza (Garfield) jest tu wyeksploatowana do cna. Z jednej strony dosłownie, przez Japończyków. Z drugiej zaś przez reżysera. Głos z offu, tak bardzo pasuje do tematu filmu i siły w wiarę, wydobywanej prosto z oczu Andrew Garfielda, że nigdy nie przeszkadza. Pojawiający się w momentach wyciszenia powoduje maksymalne, wręcz hipnotyczne uczucie skupienia. Co najważniejsze, razem z siłą dialogu i natury, w tle – buduje duchowo-metafizyczną atmosferę
Mamy do czynienia, z filmem, który łatwo klasyfikować jako „totalny”, a może nawet jako „przepiękne, brutalne arcydzieło”. Scorsese w fascynujący sposób buduje napięcie: Ekspozycja, robota operatorska (wychudzony Adam Driver, w każdym kadrze wygląda jak potrzebujący pomocy, styrany poeta-cynik) i aktorzy (Garfield z najlepszą kreacją w życiu) są na tak wysokim poziomie, że można byłoby tylko na tym się skupiać. Ale jak to robić, skoro takie pytania ten film zadaje i tak głęboką duchowość obrazuje. Nawet ateista zapłacze na tym ciężkim, wielkim filmie.
Ocena: 9/10