Tych, którzy formułę jednego z pierwszych seriali oryginalnych Netflixa znają od lat, czwarty sezon „Czarnego lustra” ani nie zawiedzie ani nie zaskoczy. Seria po raz kolejny porusza tematy trudne, kontrowersyjne i mało komfortowe w codziennej dyskusji. Przerażające, ale jednocześnie intrygujące wątki, niezawodnie zmuszają do refleksji, która choć do przyjemnych nie należy, uświadamia współczesnemu widzowi, że to, co z zapartym tchem śledzi na ekranie, to istotnie odbicie otaczającej go rzeczywistości – lekko podkolorowane… na czarno.
Powiedzieć o większości odcinków „Czarnego lustra”, że „wbijają w fotel”, to jak nie powiedzieć nic oryginalnego. Począwszy od pierwszego sezonu twórcy stawiają na zaskoczenie widza fabułą, dalekie od subtelności przemówienie mu do rozumu, a niejednokrotnie, zupełne zszokowanie. Z sześciu epizodów, które pojawiły się na platformie tydzień temu, do tych najbardziej wstrząsających zaliczyłabym „Crocodile” i „Arkangel”. Oba wysysają dobre samopoczucie i pozostawiają w niedowierzeniu, mimo iż od połowy każdego z nich, fabuła staje się przewidywalna. Poruszając stale obecną w „Czarnym lustrze” kwestię nowych technologii jako zagrożenia dla człowieczeństwa, „Crocodile”, „Arkangel”, ale również „USS Callister” i „Black Museum” przestrzegają i głośno krzyczą „stop”. Choć techniki pozwalające na śledzenie wspomnień, przenoszenie świadomości czy kontrolę postrzegania świata przez dziecko wydają się dziś czystą abstrakcją, niekoniecznie będą tym samym w niedalekiej przyszłości. Ale już teraz powinniśmy sobie zadać pytanie czy warto, i jakie konsekwencje mogą z tego wyniknąć. A „Czarne lustro” przybliży nam odpowiedź.
Wizualnie najciekawszą propozycją czwartego sezonu jest „USS Callister”. Zarówno zwiastun, plakat jak i zdjęcia promocyjne wskazywały na odejście od konwencji i krótko mówiąc parodię „Star Treka”. Owszem – taka stylistyka przeważa w odcinku, ale jego trzonem znów staje się zagrożenie płynące z zaufania człowieka do nowinek technicznych i przewagi życia w wirtualnym świecie nad kontaktem międzyludzkim. Kolory i scenografia w scenach rozgrywających się w wyimaginowanej rzeczywistości jednego z bohaterów zachwycają oko i świadczą o przekroczeniu przez serial kolejnej granicy – tym razem odnoszącej się do wrażeń wzrokowych.
„Black Museum” to kolejne potwierdzenie, że duża część odcinków „Black Mirror” umiejscowiona jest w tym samym uniwersum. Już w poprzednich sezonach mieliśmy do czynienia z drobnymi odniesieniami do innych epizodów ukrytymi w ekranach telewizorów lub laptopów należących do bohaterów. W „Black Museum” tych małych mrugnięć okiem jest znacznie więcej i aż ślinka leci na myśl, że być może w kolejnych sezonach czeka nas skrzyżowanie niektórych fabuł i postaci.
Bezapelacyjnie najlepszym odcinkiem okrzyknięto jednak „Hang the DJ” – historię zdecydowanie lżejszego kalibru, i co rzadko się zdarza w przypadku „Czarnego lustra” – dającą, a nie odbierającą nadzieję. Chcąc zakwalifikować ją gatunkowo, powiedziałabym, że to połączenie romansu z science-fiction, atmosferą przypominający najbardziej lubiany i najczęściej nagradzany odcinek „Lustra”, czyli „San Junipero” z trzeciego sezonu. I rzeczywiście – romantyczny, niebanalny wątek wysuwa się tu na pierwszy plan, lejąc miód na okaleczone przemocą innych odcinków serce. Po przeciwnej stronie rankingu plasuje się „Metalhead”. Postapokaliptycznej, czarno-białej rzeczywistości epizodu zabrakło kontekstu, a puenta jest zbyt słaba w porównaniu z innymi historiami. Niemniej i ta odsłona trzyma w napięciu i ani na moment nie pozwala odetchnąć z ulgą.
„Black Mirror” to po raz kolejny emocje, przemyślenia, metaforyczne gorzkie łzy i lekki uśmiech od czasu do czasu, gdy tylko bohaterowi uda się pokonać schemat i nie wpadnie w pułapkę niebezpiecznych wynalazków przyszłości. To serial, który z czystym sercem można nazwać ambitnym i wymagającym jednocześnie. Ponieważ czwarty sezon bezsprzecznie trzyma poziom pozostałych – jestem spokojna o kolejne.