Któż z nas nie lubi wracać do beztroskich lat dzieciństwa, choćby ponownie odwiedzając dobrze znane, a dawno niewidziane miejsca, oglądając ukochane bajki lub produkcje dla dzieci/młodzieży czy odświeżając sobie w wakacje ulubioną serię książek. Seans netflixowej produkcji „Anne With An E” poniekąd dotyka wszystkich powyższych aspektów. Serialowa ekranizacja cyklu powieści autorstwa Lucy Maud Montgomery to idealne połączenie powrotu do przygód rudej Ani znanej wiernym czytelnikom z książek, możliwości porównania obrazu współczesnego z filmami z lat 80. oraz kolejna niezapomniana wizyta na Zielonym Wzgórzu.
Pierwszy sezon „Ani” zadebiutował w maju ubiegłego roku i w mgnieniu oka podbił serca nie tylko tych, którzy z piegowatą dziewczynką mieli styczność w przeszłości. Serial zachwyca pięknymi zdjęciami, wyborową grą aktorską, scenografią, ale przede wszystkim porywającą fabułą. A ta, choć traktuje o chudej sierotce, niepozornym miasteczku, do którego trafia oraz jego konserwatywnej społeczności, pochłania zarówno widza młodego, jak i starszego. W moim przypadku, w trakcie oglądania kolejnych odcinków produkcji, przed ekranem zasiadały aż trzy pokolenia! „Ania”, jako tytuł i postać, przyciąga bezpretensjonalnością, szczerością, urokiem i entuzjazmem. Każdy epizod przynosi nowe wybuchy niewymuszonego śmiechu, a łzy wzruszenia leją się z oczu długoletnich fanów średnio co dwadzieścia minut. Wzdychanie nad pierwszymi zalotami pomiędzy „Marchewą” a Gilbertem nie jest w stanie ujść uwadze współwidzów, co wkrótce prowadzi do zbiorowego kibicowania tej dwójce.
Kilkunastoletni Amybeth McNulty (Anne) i Lucas Jade Zumann (Gilbert) naturalnością gry znów powalają na łopatki. Młodziutka Irlandka – wygadana, tryskająca energią i posługująca się przepiękną angielszczyzną, jeden do jednego kreuje książkowy ideał Ani. Z kolei zabójczo przystojny Zumann, już w wieku 17 lat, mimiką twarzy, w tym uśmiechem, robi rzeczy absolutnie niestworzone. Kapitalni są również Geraldine James i R.H. Thomson, czyli rodzeństwo Cuthbertów, Maryla i Matthew, którzy przygarnęli Anię, a reprezentując w serialu starsze pokolenie, nie odstają od reszty. Wręcz przeciwnie, wzruszające rozmowy z podopieczną czy potencjał komediowy, czynią z nich prawdziwe perły obsadowe. W drugim sezonie nie zabrakło także nowych twarzy, w tym postaci zagubionego artysty Cole’a, z którym Ania raz dwa zaprzyjaźnia się na śmierć i życie, a także czarnoskórego Sebastiana – towarzysza przygód Gilberta, wkrótce nowego mieszkańca Avonlea.
Te nowe sylwetki to z drugiej strony jeden z licznych przykładów odejścia serialu od książkowego pierwowzoru. W netflixowej „Ani” wszystko dzieje się dużo wolniej (twórcom niekoniecznie uśmiecha się zastąpienie dziecięcych aktorów, i bardzo dobrze!), co równa się konieczności wzbogacenia opowieści o wątki oryginalne. Nie wszystkie trafią w gusta widzów, między innymi poprzez nadmierne uwspółcześnienie niektórych kwestii, ale część pomysłów okazała się strzałem w dziesiątkę. Dzięki temu nawet „Anioholika” da się czymś zaskoczyć, doprowadzić do łez czy szczerze rozbawić. Niecierpliwie czekam na więcej! To jeden tych seriali, od których robi się cieplej na sercu, im dalej w las, tym trudniej się oderwać, a pochłanianie oczami i uszami obrazów i dialogów wręcz uduchowia.
Ocena po drugim, równie zachwycającym sezonie: z 9 na 9,5/10!