Django

„Bękarty wojny” były sygnałem, że kariera Quentina Tarantino wraca na dobre tory. Miotający się nieco w swoich pomysłach samouk i wielki miłośnik starego kina spod znaku exploitation pokazał, że nie stracił jeszcze całkowicie wyczucia, które z taką siłą zaprezentował we „Wściekłych psach” i „Pulp Fiction”. Jego tegoroczny film „Django”, mimo że od „Bękartów” minimalnie słabszy, to wciąż kino na poziomie dla wielu nieosiągalnym. Po niesamowicie zwariowanej próbie kina wojennego, Tarantino swoje zainteresowanie skierował w stronę klasyki westernu, a szczególnie jego odmiany spaghetti tak mocno rozwiniętej swego czasu przez wielkiego Sergio Leone. „Django” to najdłuższy film w karierze Tarantino, ale nie tylko tym różniący się od jego poprzednich dokonań. Nie ma w „Django” pewnego znaku rozpoznawczego jego filmów – podziału na segmenty. Tutaj, chwilami niestety na niekorzyść dzieła, mamy do czynienia z bardzo linearną, prostą strukturą fabularną. Problemy w tej kwestii pojawiają się po pierwszej godzinie filmu, która jest bodaj najlepszym popisem sensacyjno-komediowym tego roku. Obserwujemy w niej historię rozwijającej się relacji między uwolnionym Django (Jamie Foxx) a jego wyzwolicielem drem Kingiem Schultzem. Bohaterowie wyruszają we wspólną podróż jako łowcy głów. Grający dra Schultza zdobywca Oskara Christoph Waltz daje tutaj popis swojego aktorskiego kunsztu. To on, wspomagany przez mistrzowsko napisane przez Tarantino dialogi, w otwierających 60 minutach filmu nadaje mu niesamowitej dynamiki. W tej części nie mamy wątpliwości, że Tarantino postawił na pastisz. Po czasie jednak klimat opowieści się zmienia. Staje się tak, kiedy na ekranie pojawia się Calvin Candie w bardzo ciekawej stylizacji Leonardo DiCaprio. Z nim na ekranie mamy dużo więcej wszechogarniającego napięcia, ton historii staje się bardziej poważny. W drugiej części filmu, nieco gorszej, Tarantino dużo rzadziej mruży oko. Oczywiście nie staje się całkowicie poważny, gdyż byłoby to do niego zupełnie niepodobne. Przyciężkawy klimat i atmosferę napięcia kilka razy łamie swoją postacią Waltz. Jednak głównym dostarczycielem uśmiechu w drugiej godzinie filmu jest genialny Samuel L. Jackson, którego Stephen to bodaj najbardziej zaskakująca postać w jego karierze. Jackson gra rasistowskiego lokaja, który nienawidzi Afroamerykanów – na taki pomysł mógł wpaść tylko Quentin. Jak wspomniałem z druga częścią filmu jest jednak kilka problemów. Podstawowym jest fakt, że Tarantino nie potrafi się zdecydować  jak „Django” zakończyć. W końcowych fragmentach dostajemy 3 lub 4 strzelaniny, z których każda jest oczywiście zabawnie brutalna. Każda z nich też mogłaby być idealną kulminacją akcji. Niestety żadna nie jest, przez co „Django” wydaje się o jakieś pół godziny za długi. Jak już myślimy, że mamy do czynienia z ostatnią sekwencją, Tarantino dorzuca kolejną i kolejną. Przez to ta rzeczywiście ostatnia scena jest mocno pozbawiona napięcia, pozostaje w niej tylko znakomita stylizacja – znak rozpoznawczy Tarantino. Cały film zresztą jest kapitalnie wystylizowany. Tarantino genialnie nawiązuje do klasyki gatunku. Używa do tego świetnej, niesztampowej scenografii, jak również kostiumów, które nie są klasycznie przewidywalne, a bardziej dodają filmowi pastiszowego charakteru. Używa też kamery Roberta Richardsona, który powoli staje się stałym współpracownikiem Tarantino. Quentin jak zwykle genialnie operuje muzyką, mieszając współczesne dźwięki czarnego hip-hopu oraz „Dies irae” z Requiem Giuseppe Verdiego – mieszanka stylistyczna jest wybuchowa. Najważniejszym elementem stylizacji są jednak po mistrzowsku grający aktorzy. Obok wspomnianych wyżej Christopha Waltza (który ten film absolutnie kradnie), Samuela L. Jacksona i Leonardo DiCaprio, nie można zapomnieć o odgrywającym główną rolę Jamie Foxxie, który idealnie sprawdza się jako emocjonalne centrum historii. Rola Django jest najlepszą kreacją aktora od czasu „Raya”. „Django” Quentina Tarantino to kapitalna rozrywka spod ręki twórcy, który jak mało kto w Hollywood rozumie, czym prawdziwa rozrywka być powinna! To trzeba zobaczyć! FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA NOWE HORYZONTY Maciej Stasierski