W 1959 roku na ekranach kin pojawił się film Alaina Resnaisa Hiroszima, moja miłość. Historia miłosna dwójki ludzi: Japończyka i francuskiej dziewczyny (kobiety; ale urok taki, że nie mogłem użyć innego słowa). Ona była tam przybyszką. Ponad pół wieku później na ekrany kin wchodzi niemiecki film ,,Fukushima: moja miłość”. Tytuł złudnie sprzedaje opowieść o miłości, ale mówi inną prawdę: Doris Dorrie, reżyserka tej produkcji, mocno kocha stare kino pokroju ww. Hiroszimy... I tak, nawet jeżeli intencje ma dobre, obrazów tak pięknych na pewno nie tworzy. A brak piękna, gdy w tytule ,,…moja miłość” to mocne serca złamanie!
Marie, młoda Niemka wyjeżdża do Japonii. Powód: wywnioskować można, że demony przeszłości. Czyli jeden z kluczowych tematów poruszanych przez ten film. Bohaterka – paradoksalnie – jest klaunem. Przynajmniej ma takie umiejętności. Razem z pewnym bardziej doświadczonym klaunem dołącza się do organizacji Clauns4Help. Organizacja, która stara się wnieść trochę szczęścia starszym mieszkańcom Fukushimy – miasta dotkniętego trzęsieniem ziemi, tsunami i wybuchem elektrowni jądrowej w 2011 roku. Miejsce początkowej akcji filmu to praktycznie schronisko dla starszych ludzi. Obserwujemy ich reakcje na małe show odprawiane przez bohaterkę i drugiego pana – Klauna. Są miałkie i zupełnie pozbawione emocji. W pewnym momencie Marie decyduje, że to nie dla niej, wrzeszcząc, iż ,,jest po prostu głupią, młodą Niemką, która nie potrafi dojrzale podjąć decyzji”. Bohaterka już wyjeżdża, gdy na jej drodze staje niezależna (choć pod koniec można inaczej na nią patrzeć) Satomi. To jest ten moment na powiedzenie, że ,,film się dopiero zaczął”. Satomi jest dawną gejszą – charyzmatyczna, skupiona i doświadczona przez życie. Zupełne przeciwieństwo do młodocianej, niepewnej, bardzo chaotycznie działającej Marie.
Mamy do czynienia z prostą, pełną jednak dobrych intencji, historią o przemianie dwóch bohaterek pochodzących z zupełnie innych światów. Zmianę osiągają dzięki sobie. Schematy gonią jednak kolejne schematy: pan Klaun z początku to taki starszy, mądrzejszy włóczykij. Bohaterka to banalnie nieskupiona postać poznająca obcą kulturę. Sednem tej kameralnej opowieści okazują się jednak demony przeszłości. Dramatom trudno wybrzmieć, gdy oryginalności brak. Te smutne momenty komentuje czy też podkreśla delikatnie przebijające się, momentami nieznośne, pianino (a może by rzec: pianinko?). I tak jak kontemplacjie mają swój czar, to jednak sentymentalizm atakuje. Wtedy głównym ratunkiem okazuje się być czarny humor (taki uroczo niezręczny). Czuć, że reżyserka to osoba z dużym doświadczeniem życiowym. Satomi – rodem ze starego kina – mówi, iż ,,życie to sen”; rozpłakana bohaterka komentuje ,,chciałabym się obudzić”, na co Japonka mówi ,,to się obudź!”. Obrazowanie innej kultury wychodzi tu przeciętnie. Jednak gdy pojawia się szczypta czarnego humoru, jak w scenie picia sake, w której pewien Japończyk, w rodzimym języku powtarza zwrot „na zdrowie”. To pochłania. Ale tylko dzięki ironii.
Problemem jest to, że to w zamiarze film nie powinien być czarną komedią. Reżyserka mocno czerpie tutaj z Ozu (zwyczaje i zwyczajność), jednocześnie taplając się w pustce, odosobnieniu, duchach pustyni i demonach przeszłości rodem z Kobiety z wydm. Kontekst ekologiczny też jest rodem z tego filmu. Najlepiej wypadają jazdy kamery obrazujące Strefę Zero. Motyw drogi przywołuje też mistrza niemieckiego, Wima Wendersa. Za to miniscenki w lesie, pozwalające przyglądać się naturze, dają skojarzenie z Wernerem Herzogiem. Intencje są dobre, ale gdy film wyjątkowo nowoczesny pod względem technicznym (zdigitalizowany, na szerokim obiektywie, momentami sprawiający wrażenie ,,rybiego oka”) stara się być rodem ze starego kina, to coś tu nie gra. Na obronę można przytoczyć tu jednak argument, że sama treść filmu jest z perspektywy starszej pani, która nowoczesności nie rozumie. Nie jest to wyrażone wprost, ale bardzo odczuwalne.
W Fukushima, moja miłość dostrzegamy humanizm i schematy rodem z japońskiego kina lat 50. i 60. gdy panowali Kurosawa, Ozu, Naruse czy Mizoguchi. Obecne są również dobroć, czarny humor i horrorowe wizje duchów (jedna z lepszych scen w filmie!). Dorrie i jej operator, z którym pracuje od dawna, nie mają jednak kluczowego obrazka. Czarno-biała kolorystyka jest tu jak wymyślny filtr, a kamera wydaje się być ustawiona w tym miejscu, w którym być nie powinna. Muzyka, zamiast ogładzać duszę albo – co według mnie lepsze – ją nękać, jest tylko wypełniaczem. Brakuje metafizyki, wyciszenia, a z drugiej strony konkretności. Mam jednak wrażenie, że ciepło w sercu reżyserki jest, tyle że akurat ja nie jestem odpowiednim kandydatem, by je poczuć. Czuję jednak, że na takich fundamentach można było zbudować więcej niż to, co się tu nie udało albo udało. Powiem wam, że nawet drzewko, czyli jeden z bardziej ważnych elementów kina artystycznego (rodem z Ofiarowania lub Pejzażu we mgle) tu jest.
A na drzewko, moi Mili, to trzeba zasłużyć.
Ocena: 5/10