Co było na początku? Początek? To dawno. Najpierw starożytność, potem ciemne dziesięć wieków średniowiecza… A potem już poszło: Bach, Mozart, Chopin, Debussy… Niezaprzeczalni geniusze, o których chyba każdy słyszał (choć wielu kojarzy te nazwiska tylko i wyłącznie z koszmarem szkół muzycznych).
A potem? Potem? Jakie potem? Potem to… To jazz chyba się wtedy narodził… I Elvis jeszcze gdzieś tam był. A po nich… Po nich to jakoś tak samo poszło, rozwijając się w szumnie brzmiącą nazwę sztuki współczesnej, w wyniku czego dzisiaj na listach radiowych przebojów znajdują się głównie utwory, które muzyką, moim skromnym zdaniem, po prostu nie są. Dlatego czas na zmiany: wielką (i baaardzo subiektywną) podróż do korzeni, czyli w te miejsca, gdzie muzyka miała swój początek.
Co zatem pójdzie na pierwszy ogień? Klasyk, bez którego znajomości nie wolno wypowiadać się na temat jakichkolwiek utworów – płyta zajmująca pierwsze miejsce w rankingu magazynu The Rolling Stones na pięćset najlepszych albumów wszech czasów, kompilacja muzyki, po której dla zespołów rockowych i pokrewnych upadły wszelkie granice. Panie i panowie, powitajcie aplauzem… Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band!
Po Beatlemanii, zbiorowych histerii fanów na koncertach, tłumach z płaczem żegnających zespół na lotnisku w Anglii i w euforii witających go w Ameryce (do której, nawiasem mówiąc, jego członkowie lecieli bez większych nadziei na sukces), 55 600 widzów na stadionie Shea Stadium w Nowym Jorku i fali poważnie brzmiących pogróżek, The Beatles grają ostatni koncert i pogrążają się w pracy studyjnej, tym samym przypieczętowując swój przyszły koniec. W czterech ścianach ciasnego pomieszczenia bez okien, pełnym kabli i dziwnie wyglądających machin, zespół spędza prawie sto trzydzieści dni, po raz pierwszy nie martwiąc się, jak zagrać coś na żywo, tylko w pełni koncentrując się na wszelkich technicznych nowinkach im dostępnych. W czerwcu 1967 spragniony dobrej muzyki lud z entuzjazmem wita na sklepowych półkach najnowszy twór zespołu o bardzo dziwnie brzmiącej nazwie (która była satyrą na ówczesną tendencję do nazywania zespołów wieloczłonowymi zbitkami najczęściej nic nieznaczących wyrazów). Zaborczo chwytając pojedyncze płyty, przy okazji rozrzucając po podłodze wszystkie inne sklepowe towary, każdy klient z całych sił biegnie do kasy, by jak najszybciej móc wrócić do domu i zagłębić się w symfonii dźwięków.
Najpierw jest chwila ciszy. Tylko tyle, żeby nikogo nie zaskoczyć. Potem słychać krótki, narastający szum i coś jakby westchnienie. I wtedy rozlegają się dźwięki gitary – tylko kilka, bo przecież zaraz musi wejść wokal, który optymistycznie zapowiada występ zespołu Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band (nazwa ta przy okazji jest tytułem właśnie granej piosenki), w tle słychać śmiech i aplauz widowni, wchodzi również sekcja dęta, a potem rozlega się typowo beatlesowski refren. Płyta właśnie się zaczęła – i trwać będzie przez magiczne czterdzieści kolejnych minut – a my gdzieś kątem ucha wyłapujemy wersy So let me introduce to you/The one and only Billy Shears, które (wraz z paroma innymi piosenkami zespołu) naprawdę zapalczywym fanom swego czasu dały podstawę do tworzenia teorii spiskowych na temat domniemanego wypadku McCartneya i zastąpienia go łudząco do niego podobnym Billym Shearsem/Williamem Sheppardem (albo jakimiś innymi kombinacjami któryś z tych członów). Prawda czy nie, po mniej więcej dwóch minutach skoczny, klubowy wprost nastrój zamienia się na odrobinę bardziej liryczny – a to przez wejście utworu With a Little Help From My Friends, trochę monotonnego, jeśli chodzi o dźwięki, ale nadrabiającego depresyjnym tekstem (zgodnie z zamysłem artystów niepasującym do wesołej konwencji, w której skomponowana została muzyka).
Potem przychodzi czas na dziwaczny kawałek o jeszcze dziwniejszym tytule Lucy in the Sky with Diamond. Skąd pomysł na taką piosenkę? Jak to zwykle z beatlesowskimi dziełami bywa, fani mają parę hipotez na ten temat, z czego na pierwszy plan wyłaniają się dwie – wedle niektórych utwór inspirowany był dziecięcym rysunkiem Lennona, inni obstają zaś przy wersji, że najlepszym wyjaśnieniem są wielkie litery tytułu układające się w słowo LSD (silnie uzależniający narkotyk, Beatlesi mieli z nim styczność mniej więcej od momentu poznania Boba Dylana w Nowym Jorku). Nawiązań do substancji zakazanych można doszukiwać się również w kolejnej piosence – Getting Better – gdzie do czynienia mamy z młodymi gniewnymi zmieniającymi się w prawdziwe dzieci kwiaty, śpiewającymi, w zależności od tłumaczenia, wesołą odę do marihuany, której zażywanie powoduje stawanie się lepszym człowiekiem przez szerzenie w tym okrutnym świecie miłości, albo bardzo zawoalowane podziękowania dla osób, które sprowadziły zespół na dobrą drogę przez nawrócenie ich na dobrą (lepszą?) filozofię życiową. Biorąc pod uwagę znaną anegdotę związaną z nagrywaniem tego utworu (Lennon podczas sesji przypadkowo zażył LSD zamiast dopalacza, więc Martin, nieświadomy tego faktu, zabrał go na dach studia, żeby ten trochę się przewietrzył; na szczęście McCartney i Harrison zorientowali się, co się stało, i w porę zapobiegli wypadkowi), osobiście skłaniam się ku pierwszej interpretacji. W obronie chłopięcego, uroczego wizerunku Beatlesów nie stoi również tekst następnego utworu (zresztą jednego z muzycznie lepszych na tej płycie) – Fixing a Hole – odczytywany jako hymn do heroiny, a przy okazji satyra na ludzi zabraniających cieszyć się snami, marzeniami i ogólnie rozumianą wolnością (co przyznaje Paul w książce Many Years From Now).
Rzecz jasna, do tego kawałka również istnieje przypowieść – i to prawie dosłownie, bo zaraz przed nagrywaniem do drzwi mieszkania McCartneya zapukał mężczyzna podający się za Jezusa. Jako że Paul nie chciał być tym, który nie szanuje Boga, zaprosił go na herbatę, a potem wziął ze sobą do studia (informacja dla zainteresowanych: nigdy więcej się nie widzieli). Szósty utwór na płycie nosi wiele mówiący tytuł She’s Leaving Home, opowiada o dziewczynie z klasy średniej, która czuje, że czegoś w życiu jej brakuje, więc ucieka z domu; tutaj warto zwrócić uwagę na świetną partię smyczków i bardzo ciekawie brzmiące chórki, choć na pewno cały utwór nie każdemu przypadnie do gustu (zahacza bowiem on o gatunek smętowy, na który trzeba być wrażliwym). Po tym kawałku wchodzi Being for the Benefit of Mr. Kite, co prawda mało wpadający w ucho, ale z ciekawymi możliwościami interpretacyjnymi (vide odpowiednia scena w Across the Universe – musicalu z beatlesowskimi piosenkami we współczesnym wykonaniu). Kolejną, już bardziej wyraźną pochwałą uzdrawiającej siły miłości jest utwór Within You Without You, wykorzystujący raczej niespotykane w europejskiej kulturze instrumentarium (Harrison zafascynowany był muzyką indyjską, stąd słychać tutaj, obok skrzypiec i wiolonczeli, także sitar oraz tamburę).
Po nim nasze uszy otula ciepłą kołderką cukierkowe When I’m Sixty-Four (amatorzy spisków, jesteście tam? Zadanie na dziś: dlaczego właśnie sześćdziesiąt cztery?), dla niektórych będące jednym z lepszych utworów grupy, dla innych jedynie przesłodzonym wypełniaczem z tekstem do dwuminutowej refleksji, następnie zaś grać zaczyna Lovely Rita, utwór ładny, ale absolutnie nie wybitny. Nieco pogorszony nastrój polepsza nam bynajmniej nie optymistyczne, lecz dobre muzycznie Good Morning, Good Morning (tekst polecam wydrukować wielkimi literami i przykleić w widocznym miejscu jako przestrogę), po którym zostają już tylko dwa utwory – Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band (Reprise) oraz A Day in the Life. Pierwszy z nich to nawiązanie do kawałka otwierającego płytę (tylko zagrany szybciej, głośniej i wyraźniej), również słychać w nim pojedyncze głosy widowni, drugi zaś jest nieco psychodelicznym (w drugiej części) bisem, po którym wiadomo, że nikt już nie wyjdzie na zaciemnioną scenę.
Dlaczego ta płyta była dla Beatlesów tak ważna? Bo udowodnili nią, że w muzyce jest miejsce również dla niegrzecznych chłopców – zamiast ładnych, przyjemnych dla uszu balladek zespół prezentuje utwory o narkotykach, samotności i ogólnej beznadziei życia bez większych idei, planów i marzeń. To nie są już utwory, które można spokojnie puścić w każdym towarzystwie niezależnie od okoliczności – to jest coś, nad czym trzeba nieco pomyśleć, by to, chociaż częściowo, zrozumieć, to są teksty, które (często wbrew muzyce) wpędzają w nostalgię, oraz dźwięki, które po raz kolejny dowodzą technicznego geniuszu muzyków zespołu. Chcecie czegoś miłego, prostego i ładnego? Odsyłam do wcześniej już wspomnianych list przebojów. Pragniecie czegoś do zadumy, co trudno będzie zapomnieć? Beatlesi zapraszają.
Agata Słupska