To dosyć ironiczne, że Emma wyszła w Polsce w tym samym tygodniu, co Nędznicy Ladja Ly. Nie można chyba wyobrazić sobie bardziej różnorodnych sposobów potraktowania klasycznej literatury, niż w wypadku tych dwóch filmów. Nędznicy nawiązują tytułem do dzieła Victora Hugo, i dosyć wyraźnie pokazują, że Francja pomimo licznych transformacji powróciła do napięć i lęków znanych właśnie z tego tekstu. Reżyser otwarcie wchodzi w dialog z klasykiem Hugo, by tak naprawdę pokazać w ironicznym świetle to, co dzieje się w Paryżu dziś. A Emma? Zamiast nawiązywania do problemów post-brexitowej Wielkiej Brytanii dostajemy tutaj podróż do innych czasów i kłopotów w mocno eskapistycznym sztafażu kina kostiumowego.
Film Autumn de Wilde jest wizualnie niewinny, pełen pastelowych kolorów, symetrii i fantazji, która szybko zaczyna kojarzyć się z Wesem Andersonem. Reżyserka często komponuje kadry w pełen humoru sposób, gdzie najczęściej przewijającym się lejtmotywem jest kolumna dziewcząt przemieszczająca się niczym pociąg przez dróżki i łąki hrabstwa Highbury. Właśnie ta wspomniana symetria i rytm świata przedstawionego podkreślają ład i konwenanse, które rządzą światem tytułowej bohaterki.
Emma z początku wiedzie żywot na pół gwizdka – niby jest gwiazdą lokalnej społeczności, a przy tym piękną i bystrą arystokratką z drygiem do swatania ze sobą ludzi. Grająca ją Taylor-Joy kreuje postać trochę zadufaną w sobie, ale też mocno naiwną i niedoświadczoną przez życie. Jeśli chodzi o towarzyskie klocki do świetnie potrafi wpasowywać się w każdą sytuację. Przynajmniej do czasu. W pewnym momencie chciałoby się bowiem rozkwitnąć w pełni, znaleźć sobie męża i odhaczyć wszystkie najważniejsze przystanki na biografii XIX-wiecznej kobiety. Pod tym względem Emma niespecjalnie wchodzi w dyskusję z normami społecznymi, co uosobione było ostatnio choćby przez postać Jo w Małych kobietkach. Komedia w tym wszystkim jest jednak taka, że choć Emma nie powinna mieć problemów ze znalezieniem godnego swojego poziomu męża, to takowych w okolicy raczej brak.
Kiedyś na wykładzie dowiedziałem się, że Emma to najlepsza powieść jaką kiedykolwiek napisano. I choć domyśliłem się, że wykładowczyni nie czytała najwyraźniej Czarodziejskiej góry, to jednak wiadomo, że Austen to klasa sama w sobie. Jeśli pisarka zasłynęła z ironii w przedstawianiu prowincjonalnej angielskiej szlachty, to jej duch dalej w filmowej ekranizacji czuć. Scenariusz to kawał świetnej roboty, w której z początku myślimy, że oglądamy szybką partyjkę warcabów, a to przeradza się w prawdziwy szachowy pojedynek. Postaci przewijają się, wchodzą na scenę by niespodziewanie ją opuścić, zaś źródłem całego napięcia jest konwenans i to, że jak w starej dobrej komedii obyczajowej bohaterowie nie mogą otwarcie mówić o tym, czego chce ich serce.
Cały ten humor ciągnięty jest zwłaszcza przez Anyę Taylor-Joy, której mocno stoicki występ znajduje się w opozycji do bardziej histerycznych postaci. Jednak to, czego brakowało mi w reżyserii de Wilde, to większego skupienia na cielesności. Bohaterowie jej filmu raczej kochają, i pałają uczuciami, niż pożądają i walczą z chęcią posiadania kogoś. Oczywiście spora w tym zasługa samej Austen, niemniej wspomniana już konwencja wizualna sprawia, że patrzymy na bohaterów jak na bardziej fasadowe figury, niż ludzi z krwi i kości. W tej grzeczniutkiej wizji świata postaci muszą kochać rozumem, a nie sercem. W konwencji lekkiej komedii się to oczywiście sprawdza, ale de Wilde umyka gdzieś jeden ważny paradoks. Gdzie nie można mówić o seksie otwarcie, tam najwięcej miejsca na fantazjowanie na jego temat.
Postaci ewokowanego już Andersona nie muszą otwarcie myśleć czy mówić o seksie, bo ich pożądanie i tak wykwitnie w jakiejś niezręcznej, czy niespodziewanej formie, która przełamie pozornie pruderyjną konwencję. W Emmie jednak takich igraszek brak, gorsety pozostają zawiązane, zaś obyczaje konsekwentnie przestrzegane. De Wilde się wobec tego wszystkiego nie buntuje, przez co jej film wydaje się podejrzanie ugrzeczniony. Inna sprawa, że pod kątem krytyki klasowej nie dostaje się tutaj nikomu, bohaterowie są beztrosko odklejeni od rzeczywistości, a ich perspektywa w żadnym momencie nie zostaje skonfrontowana. Słudzy i robotnicy to tak naprawdę nieme tło dla porywów serca i podniet arystokratów zaludniających pałace hrabstwa Highbury.
Ocena: 6/10