Ależ trzeba było długo czekać na świeży głos w kinie LGBT. Nareszcie! „Hard Paint” może nie opowiada wyjątkowo nowej historii, ale sposób w jaki sposób jest ona podana jest powalający. I nie chodzi tu tylko o wizualną stronę filmu.
Opowiada on o młodym chłopaku Pedro, którego źródłem zarobku są rozbierane pokazy internetowe, do których używa farb neonowych. Jego pomysł podkrada mu inny chłopak, a więc Pedro postanawia go poznać.
Od samego początku oczywistym wydaje się, że Pedro jest wycofanym, niepewnym siebie młodym mężczyzną, który potrzebuje walidacji swoich zachowań, swoistego powiedzenia „Tak, wszystko z Tobą ok”. To właśnie robi Leo. Ktoś musi, wszak siostry nie ma i nie będzie (zdążyła wyjechać na samym początku filmu). I jakby nie było to oczywiste, jest w tej całej historii tyle prawdy i naturalnego uroku, że nie sposób pozostać wobec niej obojętnym. Reżyser Filipe Matzembacher (który współtworzył film z Marcio Reolonem) umiejętnie zbiera schematy kina LGBT, opowieści coming-of-age i daje im drugie życie w tej opowieści usytuowanej w dość mrocznym i niczym niezachęcającym Porto Alegre. To dziwne miejsce kocha jedynie Pedro, który do samego finału nie potrafi odetchnąć. Zmieniają to dwa elementy: ostatnie ujęcie, przy którym zmięknie Wam serce oraz cały króciutki wątek z babcią, którego siła emocjonalna trochę przypomina tę słynną sekwencję ojca i syna z „Call me by your name”. Czuć w niej to zrozumienie, tę empatię i miłość.
„Hard Paint” opowiada ważną, piękną historię. Jednak to głównie styl jej opowiedzenia jest tutaj kluczowy – zwłaszcza połączenie świetnych zdjęć z genialną muzyką. To te elementy czynią ten film czymś znacznie więcej niż kolejną propozycją kina LGBT, która prędzej czy później (a pewnie prędzej) zniknie z rodzimych kin. Szkoda by było, bo mamy do czynienia z naprawdę rasowym, przemyślanym kinem, które opowieścią potrafi dotknąć, a wrażliwością wizualną powala.
Nie dajcie się zwariować sukcesem „Kleru” i idźcie też na „Hard Paint” – warto!
Ocena: 8/10