Jaka była Jackie Kennedy każdy widział. Przynajmniej tak może się wydawać. Najnowszy film Pabla Larraina (twórca wcześniejszych No, Klubu i Nerudy) unika oczywistości i nakreślania jednoznacznego portretu głównej bohaterki. To zabawa z kinem biograficznym, której nie kupi każdy, ale wielu z pewnością zostanie uwiedzionych.
Film opowiada o zamachu na prezydenta Kennedy’ego oraz dniach po nim, gdy jego żona (Natalie Portman), Jackie, musi pomimo żałoby zachować dostojną maskę. Poznajemy jej historię podczas wywiadu przeprowadzanego z nią przez dziennikarza (Billy Crudup). Gęsta sieć retrospekcji nie daje widzowi jednak zbyt wielu informacji na temat śmierci JFK czy też samej Pierwszej Damy. Jest to raczej zbiór wrażeń na temat głównej bohaterki, jej walki o dobre imię męża oraz samotności na którą została skazana. Larrain, świadom popkulturowego mitu, w jaki obrosła wdowa po Kennedym, nie musi za bardzo zajmować się warstwą informacyjną. Po latach pracy biografów, licznych teoriach spiskowych czy JFK Olivera Stone’a reżyser zakłada, że widz pewien poziom wiedzy już posiada. Dzięki temu Jackie zamiast wiernego dokumentalizmu stawia na kreacyjny odlot.
Kino Chilijczyka, choć zawsze zakorzenione w realizmie i autentycznych wydarzeniach, coraz częściej oddala się w stronę fantazji oraz reżyserskiej reinterpretacji. Larrain najbardziej chyba imponuje sprawnością formalną, bowiem każde jego dzieło ma swój zupełnie indywidualny charakter. O ile No był energicznym protest songiem, zaś Neruda lirycznym poematem, to Jackie przyjmuje elegijną formę, w której na pierwszy plan starają się wyjść różne, często przeciwstawne, emocje. W filmie o wdowie po Kennedym klaustrofobiczne skrzyżowanie rozpaczy, zagubienia i żądzy pozostania w centrum uwagi to elementy walczące o uwagę widza. Jak stwierdza w jednej ze scen protagonistka: ,,W pewnym momencie straciłam poczucie, co jest prawdą, a co kreacją”.
W Jackie, tak jak w zeszłorocznym Nerudzie, reżyser zdecydował się wejść w grę z widzem. Chilijczyk chce z nim flirtować, porywać go, zwodzić, pokazując mu jedną wizję, by zaraz przedstawić inną. Czy Jackie w wyrafinowany sposób szuka atencji? Czy chce cynicznie wykorzystać zainteresowanie ze strony ludzi, wiedząc że z każdą chwilą od śmierci Kennedy’ego się ono od niej oddala? A może po prostu jest wdową, której zdrowy rozsądek został zawładnięty przez żałobę po stracie męża? Te pytania wiszą stale w powietrzu, jednak reżyser, niczym sprawny polityk, zgrabnie lawirując unika jakichkolwiek odpowiedzi. Nie jest to typowy biopic, prowadzący widza od punktu A do punktu B, trzymając się z żelaznym rygorem chronologii wydarzeń. Jackie jest bardziej zbiorem autorskich fantazji i niedopowiedzeń, których przedstawienie wywołuje jeszcze większą dezorientację u widza.
Postać protagonistki w obliczu żałoby zaczyna wypadać z formy, czego świetną metaforą jest scena na cmentarzu Arlington. Wprasowana w czarny strój żałobny zlewa się z otoczeniem. Gdy przemierza szare, błotniste cmentarzysko szukając idealnego miejsca do pochówku Jacka Kennedy’ego jej buty, które stanowiły jeden z elementów emblematycznego stroju, zaczynają spadać. Błoto zaczyna je wciągać, zaś jej bezbłędny wizerunek ulega raptownej dekonstrukcji. Na chwilę z jej twarzy opada maska, i widzimy postać, która z Pierwszej Damy zamienia się w zwykłą kobietę przygotowującą pogrzeb swojego męża.
Cichym bohaterem tego filmu jest operator, Stéphane Fontaine. Larrain portretuje bohaterkę z dystansu, używa przy tym ogólnych kadrów. Widzimy wtedy jej alienującą fasadowość przybraną pośród otaczających oficjeli. Kompozycyjna symetria sugeruje pewien kruchy balans, który w każdym momencie może się rozsypać. Cięcie. Następny kadr to zbliżenie, i jesteśmy tuż przy jej twarzy. Drgnięcie każdego mięśnia czy cień emocji sugerują zbliżającą się demistyfikację. Nic takiego jednak nie następuje, Pierwsza Dama szybko wraca do swojej właściwej pozy.
W Jackie Chilijczyk stale miesza optykę, patrzy na bohaterkę w relacji do otoczenia, by zaraz skupić się tylko na niej, i jej intymnej walce z żałobą. Podobną funkcję pełną utwory Mici Levi, które nie zniżają się do prostego ilustrowania wydarzeń na ekranie. Każde pociągnięcie smyczków przerywane jest nienaturalnie długą ciszą, podkreślającą samotność wdowy po JFK. Jest w tych kompozycjach połączenie elegijności i zagubienia, które stanowią niepokojącą mieszankę.
Niestety, największym problemem Larraina jest fakt, że w zasadzie to, co ma do przekazania udaje mu się nakreślić w pierwszych czterdziestu minutach utworu. Jego reszta wydaje się przez to reinterpretacją motywów już ukazanych. Nie zmierzamy nigdzie dalej, a wizja Jackie się nie pogłębia. Na końcu obrazu jest ona taką samą enigmą, jaką była na początku. Zapewne taki był właśnie zamysł reżysera, niemniej jakoś w połowie filmu zacząłem gubić zainteresowanie jego fabułą. Wiwisekcja bohaterki, po tym jak uległa stagnacji, zaczęła po prostu nużyć.
Larrain w poprzednich dziełach pokazał swój zmysł do operowania czarnym humorem. Mistrzostwo w puszczaniu oka do widza osiągnął w zeszłorocznym Nerudzie. Mimo to, w Jackie niespecjalnie stara się przełamać minorowy nastrój dzieła. Chilijczyk nieco asekurancko opowiada całość z kamienną powagą, tylko w paru momentach pozwalając sobie na drobne żarty.
Jackie Larraina z pewnością nie jest łatwą szkolną czytanką. Reżyser wymaga od swojego widza pełnej uwagi. Odpłaca się jednak niekonwencjonalnym flirtem z kinem biograficznym, do którego ostatnio tak twórczo podszedł chyba tylko Miloš Forman w Człowieku z księżyca. Warto na ten film pójść i się z nim zmierzyć, między innymi po to, by posłuchać ścieżki dźwiękowej od Mici Levi, napatrzeć się na Natalie Portman (celowo o jej występie się nie rozwodzę, no bo i tak już wszyscy wiedzą, jaki jest dobry) i zobaczyć w jednej z ostatnich ról zmarłego niedawno Johna Hurta.
Ocena: 7/10