Kochankowie z Księżyca. Moonrise Kingdom

Wes Anderson jest jednym z najbardziej ekscentrycznych reżyserów Hollywood. Z jednej strony jego filmy można dość łatwo zakwalifikować do mainstreamu, z drugiej nie sposób nie zauważyć jego niesamowicie oryginalnego stylu. Obydwa elementy widać jak na dłoni w „Kochankach z Księżyca. Moonrise Kingdom”, projekcie niestety w sumie mocno rozczarowującym. Anderson w swojej niezwykle oderwanej od rzeczywistości wizji przedstawia nam unikalną historię miłości dwójki typowych odszczepieńców. Jej nie akceptują rodzice. On zaś jest odstającym od wszystkich członkiem drużyny skautów. Na tle łączącej ich miłości Anderson przedstawia całą paletę dziwacznych bohaterów, którzy są znakiem rozpoznawczym jego kinematografii. Nie jest nim niestety umiejętność opowiadania historii w tempie. Przez to też, jak i nieszczególnie przekonujący w pierwszej części filmu scenariusz, „Moonrise Kingdom” początkowo ogląda się z wyjątkowym znudzeniem i chwilami dużą irytacją. Na ekranie rządzi chaos, którego Anderson nie jest w stanie opanować ani swoją dość niepewnie prowadzoną narracją, ani też poprzez prezentację wyjątkowo jak na niego nieinteresujących bohaterów. Czymże jest bowiem postać grana przez Billa Murraya tutaj w porównaniu z jego perełką z „Rushmore” czy bohater Edwarda Nortona z tym co prezentował w „Genialnym klanie” Gene Hackman. Całości nie ratują niestety także dzieci i zbudowany wokół ich wątłych kreacji wątek miłosny, który pozostaje zwyczajnie nieprzekonujący. Jedynymi jasnymi punktami pierwszej połowy filmu pozostają genialny do końca Bruce Willis jako głupkowaty policjant oraz znakomita jak zawsze Tilda Swinton. Później nagle Anderson zaczyna wariacką pogoń, której nie zwalnia do samego końca. Rzeczywiście ostatnie pół godziny filmu przynosi dużo satysfakcji. Wszystko zaczyna działać, Anderson pokazuje swoje pozytywne i negatywne manieryzmy – generalnie odrabia to co zaprzepaścił mdłym początkiem. Nie udaje mu się do końca zmazać złego wrażenia, niemniej dzięki temu „Moonrise Kingdom” nie jest filmem rozczarowującym w całej rozciągłości. Warto na ten film pójść głównie dla genialnego Bruce’a Willisa, który daje kolejny w tym roku popis swoich umiejętności – tym razem w roli komediowej. Warto też posłuchać muzyki Alexandre’a Desplata, ale to można zrobić w domu. A jak chodzi o sam film to spokojnie można się na niego spóźnić jakieś pół godziny – niewiele się straci. Końcówka zaś dostarczy dużo pozytywnych wrażeń. Maciej Stasierski