Film Magazyn 

„Kong: Wyspa Czaszki”: I po co?

Po co powstają kolejne filmy o tej samej tematyce? Jeśli ktoś nie ma nowego, świeżego pomysłu na opowiedzenie danej historii, nie powinien się za nią zabierać. Wygląda na to, że Warner Brothers od jakiegoś czasu ma właśnie ten problem i piszę to zarówno w kontekście uniwersum DC, jak i chociażby niedawnego rebootu Godzilli. Żałuję, że podobny los spotkał Kong: Wyspę Czaszki.

Jestem wielkim fanem poprzedniego filmu o Kongu autorstwa Petera Jacksona. On zrobił z tego widowisko niezwykle imponujące, ale też nie zapomniał o warstwie emocjonalnej. Siłą tamtego filmu była relacja Ann Darrow zagranej przez świetną Naomi Watts, z wielką małpą (Andy Serkis) – pełna ciepła, uczucia, po prostu prawdziwa. W nowej wersji jakby zapomniano o tej ludzkiej warstwie opowieści, co dziwi szczególnie kiedy spojrzy się na nazwisko reżysera. Jordan Vogt – Roberts jest w końcu odpowiedzialny za jedno z największych odkryć amerykańskiego kina niezależnego ostatnich lat Królów lata, film w całości oparty na warstwie emocjonalnej, na relacjach ludzkich, na ciekawych bohaterach.

Tutaj takowych nie ma i generalnie nie miałbym z tym wielkiego problemu, gdyby nie to, że istniał potencjał. W końcu ekspozycja bohaterów, jakby prostacko nie była poprowadzona, zapowiedziała iskrzenie między postaciami pani fotograf, granej przez Brie Larson, a męskimi bohaterami. W szczególności trzeba było postawić na jakiś rozwój relacji między nią a Conradem (fatalny Tom Hiddleston). Vogt – Roberts zadbał o to, żeby drugi plan szalał, szczególnie w osobie Samuela L. Jacksona, ale nie postarał się o ciekawe postaci pierwszoplanowe. Co więc mogło ten film uratować? Imponująca i szybka akcja. Jest jej dużo, jest rzeczywiście imponująca wizualnie. Ale też jest rozwleczona na 2 godziny i zdecydowanie zbyt powtarzalna. Nie ma wielkich niespodzianek w kolejnych akcjach, które spotykają „bohaterów” (nie bez przyczyny użyłem cudzysłowu) – stwory są wielkie, piękne, groźne. Akcja z kolei nie angażuje, a finałowa potyczka jest po prostu koszmarnie nuda.

Oczywiście wszystko wygląda na doskonale dopracowane, ale to już w Hollywood standard – wizualny, muzyczny, pod względem montażu i efektów specjalnych. Zabrakło jednak w tym Kongu tego jednego elementu, który dałby mu szanse na triumf – scenariusza, który dałby szansę niesamowitej obsadzie pokazać coś więcej poza wspaniałym wyglądem (Larson i Hiddleston) czy umiejętnością brawurowego wypowiadania przekleństw (Jackson). Szkoda, bo czekałem bardzo. Tymczasem dostałem danie pozbawione mięsa, z samymi przyprawami, które spadły na pusty talerz. Powtórka z rozczarowującej Godzilii Garetha Edwardsa.

Ocena: 5/10

Related posts

Leave a Comment