Filmy Camerona Crowe nie oferują kinematografii nic szczególnie odkrywczego, czy wiekopomnego. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że ten twórca jak mało, który w USA rozumie świetnie jak widza jednocześnie rozbawić i doprowadzić go do pozytywnego wzruszenia. I jest to zwykle wzruszenie nie w stylu Stevena Spielberga, a raczej twórców z naszego kontynentu. Ta ostatnia uwaga nie odnosi się może w pełni do jego ostatniego filmu „Kupiliśmy zoo”, gdyż ten jest on swoistym wypełnieniem pewnego amerykańskiego schematu. Jednak jest też czymś w kinie Hollywood ostatnio niestety rzadkim – przypomnieniem, że Matt Damon był kiedyś świetnie zapowiadającym się aktorem. Crowe w swoim, opartym na książce o tym samym tytule, filmie opowiada absolutnie ograną historię: umiera matka, dzieci i mąż nie mogę się z tym pogodzić. Wtedy postanawiają kompletnie odmienić ich wspólne życie. I już wiadomo, skąd bierze się tytuł filmu. Benjamin ze swoimi dziećmi Rosie i Dylanem kupują dawno zamknięte zoo, aby przywrócić mu dawną świetność. Wszyscy już dobrze wiemy do czego, to będzie prowadziło. W „Kupiliśmy zoo” absolutnie nic nie zaskakuje. Mamy więc obligatoryjny wątek miłosny, a w tym przypadku nawet dwa. Mamy też początkowe problemy z dogadaniem się z nowymi współpracownikami, brak pieniędzy i „dobre” porady starszego brata. Jednak wiadomo od początku, że wszystko musi się dobrze skończyć. Jednak „Kupiliśmy zoo” odróżnia się od wielu przedstawicieli gatunku osobą reżysera. Crowe opowiada schematyczną, potencjalnie nudną historię z niemożliwą do ogarnięcia subtelnością i wręcz porażającą klasą. Dzięki temu film się zjada jak najlepszy deser. Crowe wie jak człowieka podnieść na duchu i w jednej chwili wzruszyć do łzy ostatniej. Niemniej nie nadużywa przerysowanych, manipulatorskich tricków. Dzięki temu udaje mu się wyciągnąć nową jakość z historii, która wydawać by się mogło nic nowego wnieść nie może. Crowe z jednej strony tworzy wręcz idealny film familijny, w którym koncentruje się na wprost rozbrajającej Rosie. Tworzy też kapitalny obraz miłości, która z jednej strony nigdy nie przemija, z drugiej powraca w najmniej oczekiwanym, spodziewanym momencie i miejscu. A dotyczyć może nie tylko ojca rodziny. Nawet ciekawiej Crowe pokazuje niewinne, pierwsze uczucie, które zaczyna łączyć syna głównego bohatera i pomagającą przy zoo Lily. Ten wątek pozostawia bardzo wiele pozytywnych odczuć, głównie dzięki rewelacyjnym młodym aktorom Colinowi Fordowi i Elle Fanning. Co najważniejsze przy ocenie „Kupiliśmy zoo” Crowe, również dzięki wspaniałemu scenariuszowi Aline Brosh McKenny („Diabeł ubiera się u Prady”), nie przerysowuje już wystarczająco odrealnionej sytuacji. Nie wrzuca kolejnych postrzelonych bohaterów, czy niepotrzebnych wątków. Przeciwnie wszystkie zostają idealnie domknięte, a bohaterowie świetnie poprowadzeni. Duża w tym zasługa wprost koncertowej obsady. Obok świetnych młodych Forda i Fanning, swojej najlepsze role od lat prezentują Matt Damon i Scarlett Johansson, który tworzą uroczą parę. Szczególnie zaskakuje Damon, który obok swojej typowej postawy everymana, potrafił wykazać się kilkakrotnie timingiem komediowym. W tym bryluje jednak najmocniej kradnący każdą scenę, wciąż niedoceniony proporcjonalnie do swoich umiejętności Thomas Haden Church. Kupuję to zoo bez większych wątpliwości, mając świadomość, że nic mnie zaskakującego na nie spotka. Jednak czyż nie jest czasem wielkim komfortem obejrzeć rozrywkę totalnie satysfakcjonującą, acz prostą, zamiast zmagać się z tym co ten czy inny autor miał akurat na myśli? Maciej Stasierski