Koreańskie kino w polskiej dystrybucji to zawsze święto. „Lament”, nie dość że pochodzi z Korei, to jest jeszcze świetnie ocenianym kinem grozy przywiezionym wprost z festiwalu w Cannes. Więc kto z nami nie wypije, tego we dwa kije!
„Lament” zaskakuje na każdym kroku: z całym kiczowatym dobrodziejstwem serwuje nam opowieść o walkach szamanów, demonach i opętaniu, a w tym wszystkim o policyjnym śledztwie, absolutnie nic nie robiąc sobie z częstego uderzania w groteskę – bardzo często udaje nam się tu trafić na scenę w zamyśle straszną, ale jednak wywołującą mimowolny uśmiech. Hong-jin Na jednak nie robi sobie z tego absolutnie nic tworząc film, momentami aż do bólu, autorski. Często prowadzi widza znajomymi drogami rodem z „Egzorcysty”, by w kluczowy momencie skręcić z tej bezpiecznej asfaltowej ulicy na jedynie wydeptaną, kontrowersyjną ścieżkę. Buduje to uczucie, w którym widz mówi już: „Hej, żeby było straszniej powinieneś zrobić tak, tak i tak”. Celem reżysera jednak wcale nie jest groza, a właśnie utrzymanie w stanie ogromnego wyczekiwania na kolejny twist.
Film da się zasadniczo podzielić na trzy akty, z których to do pierwszego mam najwięcej zastrzeżeń – reżyser poważnie przesadził w proporcjach śmiechu i strachu tworząc zbiór średnio udanych gagów z zombie w tle; grubawi, nieporadni i niekompetentni policjanci rodem z pierwszego „Pitbulla” rozwiązują sprawę tajemniczych morderstw zmierzając w zupełnie przeciwnym kierunku, osiągając wszystko wyłącznie dzięki przypadkowi. Ta część całkowicie odstaje tym samym od dwóch kolejnych, powolnych i przemyślanych, w których klimat budowany jest nie tanimi jump-scare’ami, a uczuciem niepokoju, bo znajoma droga została daleko za nami i cały czas się oddala, by w finale zamienić się w absolutną jazdę bez trzymanki. Pomaga tylko świetna praca kamerzysty, który tworzy obrazy gotowe do powieszenia na ścianie, pełne kozich głów, tajemniczych drewnianych figurek i płaczących dzieci (pięknie nakręcona sekwencja podwójnych magicznych rytuałów, ah, scena roku).
Niemniej pozostaje w widzu pewnego rodzaju uczucie niedosytu – choć reżyser tak cudnie buduje klimat na niewiedzy, to jednak trochę za dużo tu krzyku, a za mało perwersyjnej (pozytywnie) brutalności. Twórca za bardzo skąpi nam ukazania tych wszystkich okropności, za każdym razem tnąc scenę w kluczowym momencie. I może i mnie by to jakoś bardziej przeszkadzało, gdyby nie ogólny wydźwięk filmu. Bo pod tą brudną warstwą krwi i magicznych nieprawdopodobności kryje się opowieść o miłości ojca i córki rozwijającej się w obliczu wszechobecnego zła. I choć schowana dosyć głęboko, to cudownie rezonuje z grozą, groteską i demonami, w efekcie wybrzmiewając głośniej niż jakikolwiek krzyk „Lamentu”.
Ocena: 7/10
Maciej Roch Satora