Zdobywca dwóch nagród BAFTA, dwóch Złotych Lwów w Wenecji, i dwóch niedźwiedzi w Berlinie zabrał się za kino komercyjne. Za film z gwiazdorską obsadą, produkowany przez Universal, opowiadający o walce Chińczyków z zorgami kilkaset lat temu. Brzmi okropnie, nieprawdaż?
Wad tego filmu jestem w stanie wskazać milion, choć najwięcej zarzutów mam chyba do samego scenariusza. Scenariusza, zaznaczmy, pisanego przez tercet artystyczny Tony Gilroy (np. Armagedon), Carlo Bernard (np. Prince of Persia) i Doug Miro (np. Uczeń Czarnoksiężnika). Te trzy nazwiska powinny dobrze zobrazować z jakim filmem mamy do czynienia. Fabuła jest prowadzona klasycznie, wręcz w starym stylu kina przygodowo-wojennego. Staroświeckość nie jest tu jednak wcale zaletą, ponieważ scenarzyści serwują nam skrypt, który po prostu nie jest napisany pod współczesnego widza, bardzo sztampowy, brak mu wystarczająco dających się polubić postaci, brak mu chemii między jakimikolwiek bohaterami, i brak mu czegokolwiek, czym mógłby zaskoczyć przeciętnego fana wysokobudżetowych produkcji.
Kolejnym problemem będzie bez wątpienia CGI. Zakładam, że to kwestia cięć budżetowych, ale już od pierwszego ujęcia, gdzie kamera przecina kamienny mur widzimy te okropne, taniutkie efekty specjalne, rodem z filmów lat 90-tych. A potem jest jeszcze gorzej – do momentu gdy komputer pełni element scenografii aż tak oczy nie bolą, gorzej gdy na ekranie pojawiają się kosmitopodobne stwory, które to będą głównymi przeciwnikami naszych całkowicie nieciekawych bohaterów. Stwory, nie dość że okropnie komputerowo wykonane, to dodatkowo koszmarnie zaprojektowanie, przez co podczas walk widz zupełnie nie czuje naturalności konfliktu. Często zdarzało mi się wyłączać z seansu, by tylko wyobrażać sobie jak chińscy aktorzy tłuką swoimi dzidami powietrze na greenscreenie. A wad jest jeszcze więcej. Nieciekawe kreacje aktorskie, zwłaszcza wśród hollywoodzkich aktorów górnej półki (już pal licho Damona, ale Dafoe złamał mi serce). Przesadna pompatyczność. Nieśmieszne żarty wciśnięte na siłę. Słowa większe niż życie mówione bez żadnego kontekstu. Podsumowując: wady, wady, wady.
No i najciekawsze w tym wszystkim jest jednak to, że mimo świadomości jak bardzo wypełniony złymi rzeczami jest ten film, bawiłem się na nim co najmniej dobrze. A to stąd, że reżyserem filmu został Yimou Zhang, twórca wybitnego „Hero”. Zhang z tej całej kupy błota jest w stanie skleić naprawdę przyjemny, niewymagający blockbuster, który momentami autentycznie zachwyca. Co prawda brak tu często takiego wysmakowania kadrów, tak pięknej zabawy kolorem, jak przy okazji „Hero”, ale znane z jego filmów zabiegi są tu bardzo subtelnie wplecione (i niestety trochę podrasowane przez producentów). Jest wielkie poszanowanie dla barw (widoczne chociażby w strojach i wnętrzach, a już najbardziej w witrażowym finale), jest piękna akrobatyka, są cudne sceny walk, gdy tylko wytniemy potwory z SGI, i, co zdecydowanie robi ten film, są wyciszone, śpiące sekwencje, koncentrujące się na drobnych przedmiotach i śpiewie klasycznych chińskich ballad. A ballady nie są tu najładniej pieszczącym uszy motywem – muzykę do filmu napisał przecież genialny Ramin Djawadi, który konstruuje soundtrack z jednej strony nawiązujący do chińskiej klasyki, a z drugiej przesycony Zimmerowską pompatyczną nutą. I choć wygrany często na jednym powtarzającym się motywie w różnych aranżacjach, to jednak robiący klimat walk i spokojnych sekwencji nie gorzej niż cudnie płynąca kamera Zhanga.
Kluczem do wyciągnięcia przyjemności z tej produkcji jest przede wszystkim (przepraszam za sztampę) zawieszenie świadomości. I to nie dlatego, że nie powinniście wymagać realizmu od wysokobudżetowych blockbusterów, tylko raczej dlatego, że „Wielki mur” jest w rzeczywistości po prostu legendą, baśnią, pewną opowieścią, gdzie odcięcie się od nadnaturalnej wizji walczących Chińczykach jest niezbędne. Lecz oczywiście nie usprawiedliwia to niejednokrotnych głupot i błędów. Gdyby tylko twórcy odcięli się od motywu przerośniętych potworów atakujących mur i zastąpili ich normalnymi ludźmi, a tani komputer wymienili na wiecznie żywe efekty praktyczne, byłby to prawdopodobnie najlepszy blockbuster sezonu. A tak, powstał pełen wad potworek, który jednak jest w stanie zauroczyć niejednego popcornowego miłośnika. No, przynajmniej mnie zauroczył.
Ocena: 6/10
Maciej Roch Satora