Jeśli czytacie mój cykl oscarowych przewidywań, to pewnie wiecie, że dużo piszę o „Tamtych dniach, tamtych nocach” w kontekście filmografii francuskiego nowofalowca Erica Rohmera. Poszukując odpowiedniego filmu do naszych świątecznych rekomendacji postanowiłem odświeżyć sobie absolutną perłę światowej kinematografii. Jedno z największych dokonań francuskiej nowej fali i zarazem najbardziej znane dzieło Erica Rohmera, „Moja noc u Maud”. Rzadko przywoływany w kontekście świątecznego kina i niezbyt popularny w niefilmoznawczych kręgach obraz stał się moim kandydatem do świątecznej polecanki. Jako że zawsze staram się stawiać sobie za wzór pozytywistyczne hasło „praca u podstaw”, dlatego też zdecydowałem się na mało popularny przykład filmowy, który, jeśli chce się dobrze poznawać kino, trzeba znać.
Nowofalowiec swoją historię postanowił rozpocząć w kościele podczas odbywającej się mszy świętej. To właśnie tam poznajemy głównego bohatera filmu, człowieka idei, zawsze stawiającego na dobro i sprawiedliwość. Jean-Louis dostrzega w tłumie rozmodlonych wiernych piękną dziewczynę, która swą niezwykle niewinną urodą zapala płomień miłości w jego sercu. Jest niejako ucieleśnieniem jego wewnętrznych wzorców, za którymi podąża. Głęboko w duszy wie, że to ta jedyna, jednak przez swoją bojaźliwą naturę nie jest w stanie podejść i porozmawiać z idealizowaną przez niego kobietą.
Po mszy spotyka przypadkowo dawnego przyjaciela Vidala. Lekko oderwany od rzeczywistości filozof zaprasza go na wieczór wigilijny do domu swojej przyjaciółki Maud, zamożnej o nietuzinkowej urodzie rozwódki. Kobieta od razu zauważa w Jean-Louis pewne uczucie pojawiające się w jego spojrzeniu. Postanawia zabawić się w psychologiczną grę, której celem jest uwiedzenie młodego mężczyzny. Spędzają noc na rozmyślaniach nad przeróżnymi tematami dotyczącymi kluczowych kwestii ludzkiej egzystencji. Maud z każdą minutą coraz bardziej pragnie zdobyć wykazującego się ponadprzeciętną inteligencją Jeana-Louis. Noc mija, a nasz bohater dochodzi do wniosku, że coraz mocniej pragnie ożenić się ze spotkaną w kościele bogobojną nieznajomą.
Największa siła tegoż arcydzieła objawia się w dialogach oraz precyzyjnej, niczym w szwajcarskim zegarku, reżyserii. Eric Rohmer od początku wie, jaki efekt chce osiągnąć i już od pierwszej sekwencji w kościele proponuje widzowi spektakl ukazujący swoją wielkość w malutkich spojrzeniach i gestach. Idąc za myślą jednego z twórcy filmowego modernizmu, Roberta Bressona, film traktuje jako materię skupiającą się na relacjach, a granica pomiędzy teatrem, a sztuką filmową jest nader bliska. Owa granica ulegałaby jakoby zatarciu. Nic dziwnego, że podczas oglądania „Mojej nocy u Maud” możemy mieć wrażenie, że obcujemy z czymś bardzo pokrewnym do widowiska teatralnego. Inscenizacja sekwencji odbywających się w domu bogatej kobiety jest poprowadzona w sposób przypominający spektakl teatralny. Szczytowe osiągnięcie francuskiej nowej fali to niesamowity przykład „świątecznego kina”, który nie tylko dostarcza rozrywki (której, o dziwo, dostaniemy w dość sporych ilościach), ale przede wszystkim to przecudowna strawa intelektualna, która nasyci i pobudzi nasze szare komórki do myślenia. A powodów do rozmyślania będzie wiele, bo to kino, które daje mnóstwo tematów poddanych we wnikliwą analizę. Dzieło Erica Rohmera zostawi trwały ślad w waszym sercu. Będziecie go nosić przez wiele, wiele dni (i nocy).