Juan Antonio Bayona już swoim hiszpańskim debiutem fabularnym zapisał się złotymi zgłoskami w historii kina. Jego horror „Sierociniec” to bez wątpienia najwybitniejsze dzieło tego gatunku lat 2000nych. Na swój debiut amerykański wybrał Bayona projekt bardzo ryzykowny. O prawdopodobnej klęsce „Niemożliwe” świadczyło kilka podstawowych elementów. Po pierwsze mamy do czynienia z historią opartą na faktach, co nigdy nie zachęca widza do pozostania dłużej przed ekranem. Po drugie historia ta – tsunami, które spustoszyło wybrzeża Tajlandii w Wigilię Bożego Narodzenia roku 2004 – to wydarzenia na tyle świeże, że można byłoby uznać film za rozdrapywanie niezabliźnionych jeszcze ran. Nawet jeśli niektórzy tak poczują, nie zmieni to oceny, że Bayona nakręcił znakomity film! I tym większe należą mu się za niego brawa, mając w pamięci wskazane przeze mnie okoliczności. Bayona musiał się mocno się postarać, żeby nie przesadzić z jednej strony z efektami, z drugiej z potencjalnie melodramatycznym tonem historii. Wyszło świetnie. Otwarcie historii pokazuje, że Bayona jak mało kto potrafi wywoływać na ekranie napięcie i dowolnie nim później operować. Chwile doprowadzające do kulminacyjnego wydarzenia łapią widza za gardło. Później następuje moment uderzenia fali. Pamiętacie może jak próbował to pokazać Clint Eastwood w swoim nieudanym „Hereafter”. Bayonie wyszło po wielokroć lepiej. Rozmach z jakim jest zrealizowana scena uderzenia fali tsunami, jej niesamowita dynamika połączona z wielką dbałością o realizm zwiastować mogła co będzie się działo później. A bardziej jaką Bayona, ze swoim scenarzystą Sergio Sanchezem, obrali drogę do opowiedzenia tej historii. Niemały bowiem problem mogli mieć z wycyrklowaniem co wciąż będzie wiarygodne, a co już mogłoby trącić fałszem. Jak opowiedzieć tę historię, że nie była ona przerysowana, a łzy, które siłą rzeczy muszą się u widza pojawić, nie były wyciskane tylko melodramatyczną, głośną muzyką? Wydaje mi się, że energią z jaką podeszli do tematu wygrali. Oczywiście znajdą się momenty w „Niemożliwym”, w których z wiarygodnością bywało słabo, jak ten chwilowy pomysł, żeby z ojca granego rewelacyjnie przez Ewana McGregora stworzyć herosa poszukującego swojej rodziny. Na szczęście tę ideę Bayona i Sanchez szybko zarzucili. Wszak nikt w takiej sytuacji, jaka spotkała rodzinę Bennettów herosem być nie może. Swoje życie zawdzięczają oni z jednej strony szczęściu, z drugiej heroicznej determinacji, która wynikać musiała głównie z tego, że każdy z nich wierzył głęboko, że gdzieś w tych zgliszczach znajdzie żywych członków swojej ukochanej rodziny. Ten heroizm widać w oczach i w grze aktorów, którzy są sercem tego filmu, fundamentem jego emocjonalnej prawdy. Nominowana do Oskara za swoją rolę Naomi Watts co prawda przez większą część filmu przykuta jest do łóżka. Nie przeszkadza jej to jednak w stworzeniu kreacji fantastycznej, pełnej siły i waleczności, tak potrzebnych w momentach wielkiego zagrożenia. O McGregorze wspomniałem, nie sposób też zapomnieć o dzieciakach, wśród których bryluje być może najlepszy z całej obsady Tom Holland – wielkie odkrycie tego filmu! O rozmach opowieści, obok niesamowitego stylu narracyjnego Bayony, dba także świetny operator Oscar Faura, którego zdjęcia są istotne szczególnie w uwiarygodnieniu scen dynamicznych, które są dzięki nim realistyczne i trzymające w napięciu. Niemożliwe, że „Niemożliwe” Juana Antonio Bayony to tak dobry film! Naprawdę duże, pozytywne zaskoczenie i dowód, że kino katastroficzne w rękach inteligentnego, sprawnego filmowca może być czymś wstrząsającym i poruszającym jednocześnie. A przy tym prawdziwym! Brawo! Maciej Stasierski