Olga Chajdas odebrała za „Ninę” główną nagrodę w konkursie „Inne spojrzenie” na festiwalu w Gdyni. Nie sposób się oprzeć wrażeniu, że dziwnie spóźniona to nagroda. Gdyby taki film, który charakteryzuje głównie „ważna” tematyka i łamanie „tabu”, powstał w latach 90-tych, a może na początku lat 2000-nych, to byłbym pewnie bardzo poruszony jego odwagą. Tymczasem dostałem tylko reżyserską wprawkę, która nie opowiada nic nowego, a w dodatku do tematyki podchodzi z zaskakującą nieporadnością i niechlujstwem.
Przejawia się ono głównie w dialogach oraz w historii, która początkowo zapowiada naprawdę ciekawe kino, ale szybko rozpada się na coraz to bardziej kuriozalne i niestety irytujące wątki. Trudno bowiem inaczej spojrzeć na relacje tego trójkąta miłosnego, który tworzą Nina (wspaniała rola Julii Kijowskiej), Magda (Eliza Rycembel) i Wojtek (Andrzej Konopka) – między nimi jest tyle chemii, co kot napłakał. Na domiar złego porozumiewają się ze sobą językiem, który słusznie ktoś kiedyś nazwał „polską szkołą dialogu”. Nie obchodziła mnie ta relacja, nie tylko dlatego, że ktoś bohaterom napisał złego dialogi. Dlatego też, że bohaterowi okazali się wyjątkowo pretekstowi, a ich historie sztampowe i jakby wyjęte z innego czasu. Niestety to ostatnie wydaje mi się najmocniej rzutować na ocenę „Niny”. Otóż Olga Chajdas (i jej współscenarzystka Marta Konarzewska) myśli, że wkłada kij w mrowisko. Wydaje się mieć przeświadczenie, że jej opowieść jest czymś co prezentuje tabu. Tymczasem jest tak, że oglądamy nie dość, że źle napisaną, to po prostu zupełnie zdezaktualizowaną historię, po którą kino sięgało setki razy.
Są w „Ninie” oczywiście elementy świetne – Chajdas nie pisze dobrze, ale jest znakomitym reżyserem, z niezaprzeczalnie unikalnym stylem wizualnym. Dobrze też prowadzi aktorów, choć magii Andrzeja Konopki absolutnie nie czuję. W końcu kapitalnie wybiera też muzykę, którą umie opowiadać. Co z tego jednak kiedy wszystkie w „Ninie” rozbija się o beznadziejną historię.
Ocena: 4/10