Japoński reżyser Sion Sono po cichu zawitał na Netfliksie z najnowszą produkcją, w której raczy widza makabryczną historią o serii morderstw. Rymują się one z jednej strony z Pewnego razu… w Hollywood (mansonowski z ducha kultu mężczyzny-manipulatora), a z drugiej z Domem, który zbudował Jack (brutalizując wymowę filmu Larsa von Triera: ironiczne igranie z ideą stawiania znaku równości pomiędzy przemocą, a sztuką). To porównania na wyrost, bo choć nie jestem wielkim fanem wymienionych filmów, to The Forest of Love Siona Sono i tak szalenie daleko do ich poziomu.
Sama myśl o stworzeniu opisu fabuły The Forest of Love przyprawia mnie o ból zębów. No bo jak sprawnie wytłumaczyć to: Joe Murata (Kippei Shîna) już od pierwszej sceny kreślony jest na hochsztaplera – mówi że skończył Harvard, pracował na Wall Street, a teraz robi jednocześnie dla CIA i Hollywood. Ten mitoman to agent chaosu, który potrzebuje tylko chwili by utkać jakieś kłamstwo i zmanipulować każdego napotkanego bohatera. Dowiadujemy się, że uwodzi młode dziewczęta, a w pierwszej scenie filmu reżyser wymownie pokazuje nam relację telewizyjną na temat seryjnego mordercy grasującego po Japonii. Widz dodaje sobie szybko jeden do jednego, i robi tak też grupa młodych filmowców, która postanawia o Muracie nakręcić film.
Szybko okazuje się, że nasz psychopatyczny uwodziciel staje się nie tylko protagonistą tego studenckiego projektu, ale także jego producentem. Za jego sprawą filmowe szaleństwo zostaje poddane katalizie. Granice pomiędzy odgrywaniem filmu, a życiem zacierają się, a, jak głosi szalenie intrygujący i tajemniczy opis na Netfliksie, „nic nie jest takie, jakim się wydaje”. Dorzućmy do tego samobójcze pakty pomiędzy licealistkami, lesbijską adaptację Romea i Julii, inicjację seksualną hikikomori, mieszanie planów czasowych: 1985, 1993 i bliżej niezidentyfikowane późne lata dziewięćdziesiąte (wnioskuję po gargantuicznych telefonach komórkowych), by zrozumieć, że mamy tutaj do czynienia z dziełem nie stroniącym od przesady i reżyserskich fikołków.
Przesada dzieli i rządzi jednak nie tylko na poziomie fabularnym, lecz również stylistycznym. O tym, że The Forest of Love jest oparty (a raczej inspirowany) prawdziwymi wydarzeniami zapomniałem w połowie filmu, za sprawą idiosynkratycznie odjechanej reżyserii Siona Sono. Twórca nurza się tutaj we wszelakich klimatach, żeniąc w duchu typowego filmu po-mo rzeczy, które ze sobą średnio przystają. Japończyk prowadzi slalom pomiędzy cukierkowym melodramatyzmem, psychodelą, punkowym coming-of-age, a gore najobrzydliwszego sortu. Za sprawą takich fascynacji autora wspomniani Romeo i Julia szybko ustępują miejsca innemu szekspirowskiemu dramatowi – Tytusowi Andronikusowi.
W jednej ze scen trupy nie chcą zniknąć więc trzeba z nich utoczyć krew, pokroić, wymieszać z pastą miso i wrzucić do pudełek po ciasteczkach. Reżyser upewnia się, że widz cały ten proces obejrzy sobie w szczególe, by ponowić go kilkadziesiąt minut później. Choć konfiguracja krojących i krojonych się zmienia, to te bliźniacze sekwencje są równie zbędne. Predylekcja reżysera do żenienia kiczu i makabry wydaje się momentami silniejsza od niego. Sion Sono robi to tak jakby z obowiązku, a nie chęci zabawy filmowymi konwencjami (co twórca wcześniej pokazał choćby w cudownie przegiętym Tokyo Tribe).
Film zawieszony jest pomiędzy wieloma wykrzywionymi gatunkami, zaś tropów (i trupów) jest mnóstwo. Ciężko jest tak naprawdę jakikolwiek z nich potraktować poważnie, i za nim podążyć. Pastiszowy rejestr pozwala schować się Sionowi za tarczą z ironii, uodparniając swój film na próby bardziej analitycznego rozbioru. Najlepsze, co reżyser może nam zaoferować pojawia się dopiero w finałowym akcie filmu, gdy cały ten chaos zostaje spięty w całość, a następnie ponownie wywrócony do góry nogami za sprawą plot twistu. Jeśli czuć w tym tekście moje zmęczenie The Forest of Love, to może jest to również za sprawą jego długości – 150 minut brnięcia w las sionowskich jazd należy chyba jednak zostawić jego diehardowym fanom.
Ocena: 4/10