Ostatnie słowo: o ,,Powidokach” Wajdy

Wielu było tych ostatnich romantyków. W pośmiertnych artykułach opisywani tak byli Janusz Morgenstern, Zbigniew Cybulski lub Tadeusz Konwicki. Na lekcjach w liceum niektórzy z nas spierali się, czy był nim Ignacy Rzecki z Lalki. Pokusa użycia tego wyświechtanego frazesu jest tym większa, im więcej mówi się o twórczości Andrzeja Wajdy. Jego filmowy dorobek od zarania wpisuje się w nurt postromantyczny, a on jako reżyser chciał mówić otwartym tekstem o polskiej rzeczywistości, realizując tym samym topos XIX-wiecznego artysty, który jest głosem narodu – indywidualistą przeznaczonym do wywarcia wpływu na historię. Nie będę teraz skupiać się na Popiele i diamencie, Człowieku z marmuru czy wielu innych filmach Wajdy, które bez wątpienia oddają ten pogląd, w myśl pars pro toto ilustrując najistotniejsze karty polskiej historii. Przyszło mi pisać o ostatnim filmie mistrza, łabędzim śpiewie jego reżyserskiej postawy – o Powidokach.

Pomysł nakręcenia filmu o Władysławie Strzemińskim, malarzu i teoretyku sztuki, pojawił się w wajdowych notatkach już dwadzieścia lat temu. Reżyser był jednak postawiony przed dylematem: czy ekranizując życie pioniera awangardy malarskiej w Polsce, powinien skupić się na wątku psychologicznym, który obejmowałby jego relację z rzeźbiarką Katarzyną Kobro, czy też rozszerzyć temat i wykorzystać go do poruszenia kwestii historyczno-społecznych. Wybrał to drugie. Wajda zdecydował się postacią Strzemińskiego opowiedzieć o najcięższych czasach stalinizmu, które podporządkowywały jednostkę władzy i ideologii, odbierając własny głos wszystkim, a już szczególnie artystom. Czasy socrealizmu to świat czarno-biały, w którym władza decyduje o tym, co lud powinien oglądać. Wajda postanowił Powidokami pokazać okrucieństwo tego systemu, jednak mam poważne wątpliwości co do tego, czy narzędzia, których użył do tego, były odpowiednio dobrane. Zastanawiam się również, czy wiedział, do kogo tym filmem mówi?

Świat Powidoków jest niezwykle uporządkowany: mamy dobrego i niezłomnego profesora Strzemińskiego oraz jego wiernych studentów, a po drugiej stronie demonicznych funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa konsekwentnie niszczących życie malarza. Każda z postaci ma niezwykle wyraźne kontury, by widz, prowadzony za rękę również przez informatywne dialogi, przypadkiem nie pogubił się w fabule. Nasuwa mi się wtenczas pytanie: czy scenarzysta Andrzej Mularczyk(przy asyście Wajdy)  przypadkiem nie stosuje tych samych paradygmatów, które kreślona przez niego opowieść jednocześnie kontestuje? Świat topornie podzielony na dobrych i złych, tezy o sztuce wykrzykiwane w lwiej części dialogów, brak przestrzeni na oddech i interpretację. W dużym uproszczeniu – tak moglibyśmy również opisać zasady socrealizmu. Brak subtelności w opisywaniu losów Strzemińskiego oraz nieufność wobec inteligencji widzów, sprawiają, że Powidoki przemieniają się w dydaktyczny film idealnie spreparowany dla uczniów, którzy mają małe pojęcie nawet o tym, czym był komunizm.

Wykrzyczenie, że socrealizm zabija wolność sztuki. Odhaczone. Pokazanie niezłomności polskiej młodzieży. Odhaczone. Bardzo biedny Strzemiński. Odhaczone. I co dalej? Czym wypełnić dwugodzinny seans? Wątki pobocze w Powidokach są niemal nieobecne, blado zarysowana jest również postać córki Strzemińskiego i Kobro – Niki. Bronia Zamachowska na pewno włożyła w swoją rolę dużo energii, jednak drewniane dialogi, nieprzystające zupełnie do języka dziecka, oraz brak mimiki, dyskwalifikują ją jako pełnokrwistą postać. To samo tyczy się studentów, którzy podążają za malarzem krok w krok niczym jakieś groteskowe groupies, a mają w sobie tyle naturalności, co władza ludowa tolerancji do sztuki Strzemińskiego. Z pobłażliwością patrzyłam na tę imitowaną ugładzoną młodzieńczą energię, pełną romantyzmu i naiwności. Było to jednak do tego stopnia przejaskrawione, że traciło wszelki urok.

Na wielką pochwałę zasługują za to zdjęcia Pawła Edelmana. Lekko przygaszone kadry eksponowały marazm stalinowskiej Polski, a dokładnie rzecz ujmując, Łodzi – jej brud i wszechobecne poczucie beznadziei. Filmowi towarzyszyła minimalistyczna muzyka Andrzeja Panufnika, idealnie wpisująca w stonowany rozwój akcji, a raczej w obserwację stopniowej agonii malarza, który nie chciał się ugiąć pod naporem systemu.

Bogusław Linda, wcielający się w postać Strzemińskiego, podczas słynnego wywiadu, w którym nieparlamentarnie wyraził się na temat jakości pierwowzoru scenariusza, przyznał, że gdyby źle zagrał, mówiono by, że zepsuł film Wajdy. Stało się jednak wręcz przeciwnie. Jego praca to aktorski majstersztyk; dowód na to, że nawet źle napisaną rolę można wybronić talentem i znakomitym wyczuciem postaci. Pozostaje jedynie pytanie, o ile lepszy by był, gdyby otrzymał tekst godny swoich umiejętności.

Swoim ostatnim filmem Andrzej Wajda dowiódł, że do końca swoich dni czuł się odpowiedzialny za opowiadanie widzom historii Polski. Powidoki to oda do samotnego pośród tłumu artysty – ofiary komunistycznego systemu. Jego film to dobry kontrapunkt dla zeszłorocznej Ostatniej rodziny Jana M. Matuszyńskiego, który postać malarza Beksińskiego oddał w psychologiczny sposób, rezygnując z obszernego opowiadania o twórczości głównego bohatera. Wajda postąpił na odwrót, przedstawiając Strzemińskiego w pełnej krasie jako malarza, lecz nie jako człowieka. Był on pionkiem, którym posłużył się scenarzysta, by stworzyć film-manifest przeciwko mieszaniu się polityki do sztuki. To także manifest samego reżysera, który do końca chciał uczestniczyć w polskim dyskursie historyczno-kulturowym. Nawet jeżeli same Powidoki nie dorównują najlepszym filmom Wajdy, samo słowo (kluczowe również dla teorii malarskich Strzemińskiego) może być przydatne do mówienia o polskim kinie. Bo ono bez powidoków twórczości Andrzeja Wajdy nie może się obejść.

komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *