Król Davida Michôda jest inspirowany pierwszą i drugą częścią „Henryka IV” oraz „Henrykiem V” Williama Szekspira. Co to dokładnie znaczy (bohaterowie tylko fragmentami posługują się szekspirowską frazą, a po pentametrze jambicznym śladu brak), i jak do scenariusza rozciągniętego na 140 minut wciśnięto aż trzy dramaty wiedzą tylko sam David Michôd i współautor skryptu, Joel Edgerton. Warto by się też zastanowić, jak udało im się, pomimo tak dziwnej kompilacji tekstów źródłowych, stworzyć film praktycznie pozbawiony napięcia.
„Henryk V” to zapewne najpopularniejsza sztuka historyczna angielskiego dramaturga i nie dziwota, bo opowiada ona o historycznym zwycięstwie nad Francuzami w Bitwie pod Azincourt. Słynna przemowa króla przed starciem to patriotyczny hype talk w czystej postaci, jeden z najważniejszych ustępów z Szekspira, cytowany do dziś w brytyjskiej polityce. Najsłynniejszy wykon należy zaś do Sir Laurence’a Oliviera, gdy w swojej filmowej adaptacji z 1944 roku przemawiał niby do średniowiecznych rycerzy, ale tak naprawdę do narodu toczącego boje z hitlerowskimi armiami.
David Michôd (podobnie do Kennetha Brannagh w 1988 roku) wziął więc nieco archaiczny w wymowie tekst, i przekuł go we wręcz pacyfistyczną opowieść o facetach w zbrojach wprowadzanych na pola bitew przez własne knowania i żądze. Historia kołem się toczy, a decyzje młodego króla idealisty wpędzają go na tę samą ścieżkę, którą podążał wcześniej jego ojciec. Jest oczywiście czymś cudownie przewrotnym, by biografię o najbardziej zasłużonym militarnie królu Anglii zamienić w antywojenną opowieść coming-of-age o wodzu naiwniaku.
Sceny batalistyczne często skupione są na ukazaniu naturalizmu zdarzeń, przez co walczące ze sobą armie pozbawiono typowego splendoru i aury bohaterstwa. Starcie pod Azincourt nakręcone jest we frenetyczny sposób, pełen gwałtownych cięć mających realistycznie odwzorowywać chaos i brutalność tamtego wydarzenia. To, co za czasów Szekspira i jego przodków było chwalebnym wyczynem i moralnym zwycięstwem, w 2019 roku pozostaje jedynie bezsensowną jatką.
Obsadzenie Chalameta w roli Henryka V jest ciekawą decyzją (wystarczy porównać tego chudziutkiego 23-latka ze wspomnianymi już ekranizacjami Kennetha Brannagh sir Laurence’a Oliviera). Młody aktor wpisuje się w reżyserską interpretację Davida Michôda, bowiem daleko mu do stereotypowo energicznego i silnego wodza.
Pod względem narracyjnym Michôd opowiada losy Henryka V w sposób pozbawiony werwy, bardzo długo budując portret psychologiczny swojego bohatera. Najciekawszą częścią Króla jest jego rozwiązanie, które rozlicza się z filmowymi wydarzeniami i rzuca na nie nowe światło. To właśnie wtedy swoje pięć minut świetnie wykorzystuje Lily Rose Depp w roli Katarzyny.
Makiaweliczny Henryk V, karczemny Falstasff (Joel Edgerton), będący już jedną noga w grobie, świadomy swojej słabości i zepsucia Henryk IV (Ben Mendelsohn), karykaturalny wręcz Delfin (Robert Pattinson) – David Michôd zaludnia filmowy świat Króla ludźmi zepsutymi i omamionymi przez swoje słabości. To pesymistyczne odczytanie Szekspirowskich dramatów traci niestety na swoim przekazie, bo jego wymowa nie jest wycelowana w nic konkretnego. Król jest więc przypowiastką o tym, że wojna jest zła, a dworzanie mogą spiskować przeciw swojemu władcy – ot, kilka banałów rzuconych w eter. Jak pokazały ekranizacje Brannagh i Oliviera, Szekspir-kronikarz, to nie to samo, co Szekspir-autor tragedii, i potrzebuje, by nadać mu jakiejś politycznej wymowy.
Ocena: 6/10