„Całe życie chciałem być sławny. Wiedziałem, że stworzono mnie do wyższych celów. Miałem powołanie, nie wiedziałem tylko do czego.” – rozpoczyna swoją opowieść tytułowy bohater filmu Nicholasa Windiga Refna. Cóż, choć z perspektywy czasu ciężko nie potraktować ironicznie słów wypowiedzianych przez człowieka, który przez ostatnie 40 lat, na wolności był zaledwie 4 miesiące, wyjątkowości Charliemu Bronsonowi (urodzonemu pod pospolitym nazwiskiem Michael Peterson) odmówić nie sposób. Brytyjczyk nie dość, że przewinął się przez blisko 120 zakładów karnych, pobił niezliczoną ilość więźniów i ponad 20 strażników (do historii przeszły incydenty, w których nagi, nasmarowany masłem toczył walkę z kilkoma przeciwnikami naraz!), to po wielu latach odkrył w sobie duszę…artysty. Pisał wiersze, wydał 11 książek, a także malował obrazy, z których dochód przeznaczał na cele charytatywne. Na opisanie wszystkich jego niezwykłości potrzeba by zresztą biografii o objętości książki telefonicznej. Trudno więc wyobrazić sobie lepszy materiał na film.
Srogi zawód czeka jednak tego, kto po „Bronsonie” spodziewa się psychologicznej głębi, czy rozbudowanej genezy tytułowego bohatera. To film typowo “refnowski”. Więzienny realizm ustąpił więc miejsca (skrajnie) przerysowanej grotesce, a rozbuchana forma nie tyle jest ważniejsza od treści, co poniekąd sama pełni jej rolę – oddaje stany emocjonalne, dobudowuje dodatkowe interpretacje, a przede wszystkim – współgra z charakterem samego protagonisty. Nakreślony grubą krechą, filmowy Bronson w interpretacji Toma Hardy’ego nie jest może postacią tak wieloznaczną jak jego fascynujący pierwowzór, jednak conajmniej równie wyrazistą i magnetyzującą. Trudno nie polubić tego obdarzonego charakterystycznym wąsem, szyderczym uśmiechem i uproszczoną wizją świata brutala. Nawet jeśli balibyśmy się spędzić w jego towarzystwie choćby kilka minut.
Całość przypomina półtoragodzinny teledysk, w którym rolę tancerzy pełnią okładający się po twarzach mężczyźni, a za ilustrację muzyczną służy połączenie elektroniki z orkiestrą. Nic dziwnego więc, że „Bronson” został nazwany przez jednego z krytyków „Mechaniczną pomarańczą XXI wieku”. Podobnie jak u Kubricka, tak i tutaj jesteśmy atakowani ferią ostrych, kontrastowych kolorów i tak samo jak w filmie twórcy „Lśnienia” przemoc, w połączeniu z muzyką klasyczną, urasta do miana odrębnej dziedziny sztuki. Finałowa scena stanowi dosłowną tego ilustrację. Nikt nigdy nie bił się tak poetycko jak Charlie Bronson.