Film 

Piąta pora roku

Starość to temat, po który filmowcy z kilku co najmniej powodów sięgają rzadko. Jednym może być fakt, że ogranicza się wtedy mocno spektrum odbiorców. Drugim to, że nie każdy filmowiec posiada na tyle wrażliwości, aby opowiadać historię tego typu w sposób wiarygodny, a przy tym z klasą. Nie zabrakło tejże Johnowi Maddenowi, który przedstawił nam w wakacje jeden z najlepszych filmów tego roku – „Hotel Marigold”. Niestety Jerzemu Domaradzkiemu zabrakło wszystkiego przy tworzeniu „Piątek pory roku”. Film opowiada historię Barbary (w tej roli dawno nie widziana na ekranie Ewa Wiśniewska) i Witka (z kolei bodaj najczęstszy ostatnio gość polskich ekranów – Marian Dziędziel). Ona, artystka, niedawno straciła długoletniego partnera. On jest emerytowanym górnikiem, który dorabia sobie hodowlą gołębi i graniem na imprezach +55. Dzieli ich wszystko, a łączy jedynie wspólnie zaaranżowana podróż nad morze. Brzmi ta historia w sposób bardzo, ale to bardzo odrealniony. Nie byłby to żaden problem, gdyby jednak twórcy stojący za tym filmem wiedzieli jak tego typu opowieść zaprezentować. Wszak gatunkowo komedia romantyczna ma w sobie coś z magii i nie może być skrajnie realistyczna. Niestety „Piąta pora roku” jest bodaj najgorszym reprezentantem tego gatunku w tym roku. Problemów tego filmu jest bez liku. Scenariusz pióra Natalii Pryzowicz jest pozbawiony z jednej strony jakiejkolwiek lekkości, z drugiej solidnego fabularnego fundamentu. Historia serwowana jest przez Domaradzkiego w sposób nieznośnie manieryczny. Twórcy traktują swoje dzieło tak poważnie, że już po paru minutach traci ono całkowitą wiarygodność. Nie ma tutaj miejsca na jakikolwiek dystans. Jest za to czas na maraton stereotypów o Śląsku, życiu artystycznym, brak znajomości języków. Jest też czas na serię bardzo czerstwych, kompletnie nieśmiesznych żartów i dowcipów sytuacyjnych. Jest w końcu czas na kompletny brak wiarygodności głównych bohaterów, których przemiany są sztuczne, mechaniczne, zupełnie nierealistyczne. Zresztą jak całe to filmowe kuriozum wyreżyserowane topornie, zilustrowane pompatyczną muzyką. A jak zmontowane…to jest temat na dłuższą dygresję. Poprzestanę jednak na opisie sceny, w której bohater grany przez Mariana Dziędziela wkręca bezpiecznik. W jednym ujęciu bezpiecznik jest już wkręcony, po cięciu jednak Dziędziel go wciąż wkręca, by w ostatnim powiedzieć, że już można włączyć prąd. A propos Dziędziela, jest on bodaj jedynym uczestnikiem tego niesłychanego projektu, który wychodzi z niego z twarzą. W starciu z tak napisanym scenariuszem żaden aktor nie miałby wielkich szans. Dziędziel poradził sobie o tyle, że pozostał sobą. Gorzej w przypadku Ewy Wiśniewskiej, która raz to szarżuje niemiłosiernie, by w innych momentach wpadać w stonowany ton. W jej kreacji brak konsekwencji. Szkoda, że „Piąta pora roku” tak mocno rozczarowuje, gdyż brakuje u nas kina rozrywkowego opowiadającego o ludziach nam bliskich, ale nie pierwszej już młodości. Wyszło niestety żałośnie, na poziomie emocjonalnym, który ilustruje następujący dialog. „Baba to baba, a gołąb to gołąb.”. Prawda, że mądre? FILM OBEJRZANY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI KINA NOWE HORYZONTY Maciej Stasierski

Related posts