Podróż do przeszłości
Daję Wam dziesięć sekund na zastanowienie. Pytanie brzmi: czego słuchaliście, zanim ktoś naprowadził Was na dobrą muzykę? *Głucha cisza* Dobra, dobra, nie musicie tego mówić głośno. Tylko sobie te zespoły przypomnijcie. Nie, naprawdę nie trzeba się rumienić. Macie? To teraz pomyślcie o pierwszej dobrej płycie, którą kiedykolwiek przesłuchaliście. Już lepiej? Świetnie. Otwórzcie więc w drugiej karcie ciocię YouTube’a i wróćcie do utworów z tamtego albumu. Chociaż na chwilę. Gwarantuję, że nie będziecie mogli się oderwać, szczególnie, jeżeli dawno ich nie słuchaliście. A między poszczególnymi kawałkami poczytajcie sobie o mojej pierwszej dobrej płycie – Wish You Were Here Pink Floydów.
Napięcie i początek
Kiedy zespół po raz pierwszy przy nagrywaniu tej płyty wchodzi do studia, atmosfera jest napięta – niedawno wydane Dark Side of the Moon ustawiło poprzeczkę bardzo wysoko; do tego dochodzą jeszcze problemy z nieco nadgorliwym basistą Rogerem Watersem i tęsknota grupy za pierwotnym wokalistą Sydem Barrettem. Na miejscu Floydów na pewno dość duża część muzyków starałaby się na siłę napisać coś wesołego i skocznego (pamiętamy, że jesteśmy w połowie lat siedemdziesiątych, zaledwie parę lat po Lecie Miłości, kiedy kultura smutku jeszcze nie była wykształcona tak mocno, jak dzisiaj); jednak nie oni – oni dochodzą do wniosku, że wszystko niesmutne będzie wymuszone i nieprawdziwe, więc powoli zaczynają zbierać środki do wyrażenia swoich przeżyć. W lipcu 1975 roku wychodzą ze studia (do którego weszli w styczniu) z gotowym albumem; nieco mniej skoncentrowanym na przekraczaniu muzycznych granic niż ich poprzednie dzieła, bardziej za to skupiającym się na pokazywaniu emocji.
Kilka krótkich utworów
Album zawiera tylko pięć piosenek; mimo to trwa około czterdziestu pięciu minut. Shine On Your Crazy Diamond (utwory 1. i 5.) to pozostałość po granym na kocertach w latach ’73 i ’74 Shine On – zbudowany z mnóstwa różnych, drobniejszych części, zachwycających swoją złożonością i charakterystyczną dla Floydów zabawą z dźwiękami. Pomiędzy tymi dwiema klamrami spinającymi całość mamy w kolejności Welcome to the Machine – najmniej oszałamiające, ale za to najbardziej typowe dla Floydów i ich wcześniejszych płyt (tutaj również jest bardzo dużo eksperymentowania z różnymi śmiesznymi przyrządami), Have a Cigar – jak poprzedni karykaturujące mizerny stan showbiznesu, oraz genialne, tytułowe Wish You Were Here, którego nie chcę profanować dalszym opisem. Mało? Bardzo mało, szczególnie, jeśli się już tego chociaż raz przesłucha. Zespół popełnił bowiem dzieło, które może zostać przez nas przesłuchane siedemdziesiąt siedem razy, a i tak nigdy jego geniusz nie zostanie wyczerpany. Kelement ma tutaj swoje miejsce i jest właśnie taki, jaki powinien być; teksty napełniają nostalgią, gitary, bas i perkusja idealnie ze sobą współbrzmią, linia saksofonu w Shine On… jest kwintesencją sztuki grania solówek jazzowych.
Apel do potomnych
Jeżeli ktoś zna tę płytę, niech do niej wróci choć na chwilę; jeżeli nie, niech w te pędy zabiera się do samodoskonalenia. Ten album bowiem jest wszystkim tym, czym muzyka być powinna – połączeniem świetnych melodii i przejmujących tekstów, odrywającym słuchacza od jego spraw, każącym mu skupić się na dźwiękach lecących z głośników, wywołującym w nim silne emocje i ciarki na plecach. Czysty geniusz, który można tylko podziwiać, zachęcam więc do tego. Jak najszybciej, rzecz jasna.
Agata Słupska