Magazyn 

PINK FREUD: „POCZUCIE, ŻE JESTEŚMY RAZEM, DZIAŁA NA NAS JAK SPEED”

Wśród ponad setki wydarzeń Weekendu Zamknięcia Europejskiej Stolicy Kultury pod względem muzycznym wyróżniał się festiwal WROsound, którego to już ósma edycja odbyła się w świetnie brzmiących salach Impartu. Festiwal ów gości nie tylko przedstawicieli sceny wrocławskiej – podczas tej edycji byli to m.in. A_GIM, We Draw A i Night Marks Electric Trio – lecz także jeszcze bardziej znanych muzyków z Polski i spoza jej granic, z których szczególną uwagę publiczności przyciągnęli: gość specjalny z Austrii Christian Loeffler, Legendarny Afrojax oraz weterani polskiego jazzu Pink Freud. Tym ostatnim przypadło zagrać na WROsoundzie ostatni koncert na trasie Pink Freud plays Autechre, a zarazem ostatni koncert zespołu w ubiegłym roku. Kapela słynnego buntownika jazzowego Wojtka Mazolewskiego, od niedawna pełnoletnia (zebrali się po raz pierwszy w 1998 roku), zaprezentowała dojrzały mix elektroniki awangardowej autorstwa duetu z Manchesteru, aranżacji jazzowej oraz energetyki punk-rockowej, która dosłownie poderwała widownię z krzeseł Sali Teatralnej! O tym, jak Freudzi tworzą i wykonują swoją muzykę, Dymitr Hryb porozmawiał z nimi kameralnie tuż po koncercie – prawie o północy.

fot. Jerzy Wypych / WROsound

Dymitr Hryb (D.H.): Chciałbym zacząć od rozjaśnienia pewnej kwestii. Pink Freud są uważani za współtwórców takiego gatunku muzycznego, jak yass. Czy dobrze mówię?

Wojtek Mazolewski (W.M.): Pink Freud powstał po to, żeby przełamać takie myślenie, i powstał w opozycji do yassu. Założyłem ten zespół w 1998 roku z ludźmi, którzy nie mieli w ogóle nic wspólnego ze sceną yassową; jedynym łącznikiem byłem ja. Chciałem, żeby to był zespół, który w stu procentach skupi się na pozytywnej energii, bo czułem pewien niezdrowy ferment w scenie yassowej. Wtedy miałem takie poczucie, że to, co żeśmy wywołali – pewną rewolucję (choć lubię bardziej słowo „ewolucję”) yassową – w jakimś stopniu się skończyło, ponieważ to nie był żaden styl muzyczny, żaden patent – to tak naprawdę było środowisko. Środowisko, które w pewnym momencie i tak nie potrafiło być jednolitym. Myślę, że dużo więcej za nas mówią nasze dzieła, dlatego skoncentrowałem się na tym, żeby zrobić zespół, który będzie pracował nad tym, co robi, a nie nad tym, czym jest.

D.H.: Czy więc Waszym zdaniem ujmowanie muzyki w szufladach gatunkowych ma jakikolwiek sens?

W.M.: Yass był pierwszym ruchem, który pokazał, że właśnie nie ma żadnych gatunków. I tutaj jest jego wielki wkład i wielka siła, którą wprowadził. Wziąłem stamtąd bardzo dużo energii i do dziś jestem wdzięczny wszystkim kolegom, z którymi mogłem pracować przez te lata, za to, że zrobiliśmy to razem. Że to był piękny czas, przez który pokazaliśmy, że muzyka to piękny świat, w którym nie ma ograniczeń. W końcówce lat 80. i na początku 90., kiedy ta scena się rodziła, to było bardzo potrzebne. To uwolniło w nas wszystkich potencjał do robienia tego, co na świecie istniało już od lat. Wiadomo, że 50 lat komuny w naszym kraju zabiły kreatywność i wiele innych rzeczy, choć tak naprawdę polska muzyka w tamtych czasach była najlepszym i najprecyzyjniejszym głosem wolności. Bo filmy, literatura – wszystko musiało pracować jakimś kodem, który oczywiście dla naszego społeczeństwa był czytelny, bo był pewną ściemą, pewnym żartem – ale już dla świata nie. Muzyka – przede wszystkim jazzowa i improwizowana – była w zasadzie jedynym komunikatem z Polski, który wtedy był jeden do jednego szczery i prawdziwy. Dlatego też do dzisiaj jest tak, że my jeździmy po świecie i możemy rozmawiać z osobami na całym globie o płytach polish jazzu, które są istotne pod każdą szerokością geograficzną. I to jest przepiękne!

fot. Jerzy Wypych / WROsound

D.H.: Wasza muzyka, którą pisaliście wcześniej, jest pewną hybrydą jazzowo-rockową, lecz nietypową: używając idiomu jazzowego i instrumentów jazzowych, pędzicie z energetyką rockową. I teraz, w chwili gdy wyszła płyta z nagraniami Autechre, do tego wkroczyła również elektronika – przynajmniej w większym stopniu niż wcześniej, choćby na płycie Horse and Power. Jak daliście sobie radę z połączeniem tych elementów?

W.M.: Ja tylko powiem, że nie cierpię jazz rocka i nie chciałbym, żeby ktokolwiek kojarzył nas z tym gatunkiem. Opisałeś to bardzo dobrze, bo rzeczywiście Pink Freud jest połączeniem tych mocy, ale nie ma nic wspólnego z tradycją ich połączania.

Adam Milwiw-Baron (A.M.): Pink Freud nie pisze muzyki – ona bezpośrednio z nas się wylewa. Nie zastanawiamy się nad tym, jak zagrać, tylko po prostu gramy. Nie zastanawiamy się, na czym zagrać, po prostu bierzemy coś i na tym gramy. Nie zastanawiamy się nad tym, jaką formę nadać naszej muzyce – ona sama przybiera materialną, fizyczną postać drgania powietrza, czyli dźwięku. Wspomniałeś, że pojawiła się elektronika – te wszystkie rzeczy były od zawsze. Jesteśmy bardzo wrażliwymi ludźmi, którzy inspirują się rzeczami z prawa do lewa, z góry do dołu, z przodu do tyłu – czyli muzyką techno, i muzyką minimal, i jazzem, i swingiem, i folkiem, i muzyką współczesną… Każda piękna muzyka, która niesie w sobie emocjonalny przekaz, jest dla nas cudowna!

D.H.: Czyli to nie jest częścią konceptu, jak np. w przypadku Jojo Mayera i zespołu Nerve, do którego poczułem nawiązania w graniu Rafała [Klimczuka] na perkusji – zapewne z powodów technicznych, gdyż realizowaliście utwory początkowo elektroniczne…

W.M.: Ja myślę, że piękne w naszym graniu jest to, że każdy ma wolność w tym, co chce w tym graniu zrobić. Jest pewien przekaz, do którego każdy z nas wsadza wszystko, co chce: możesz tam wsadzić Mayera, możesz wsadzić Led Zeppelin, Red Hot Chilli Peppers, Warpaint, Bon Ivera… Możesz tam włożyć każdą inspirację, każdą piękną piosenkę, każde uczucie, które miałeś: do syna, córki, żony, dziewczyny, kolegi – do kogokolwiek. I w jednym utworze mieści się cały konglomerat tych wszystkich rzeczy! I co najlepsze: czasami włożysz coś, a Twój kolega zagra coś innego, i to wyprowadza Twoją wypowiedź na taki absolut, że ona się staje dziesięć razy szersza, niż to, co na początku chciałeś powiedzieć. Ale to się staje w czasie rzeczywistym, więc jak zaczniesz, a on będzie kontynuował, i będziecie grać razem, to już może być zupełnie nowa melodia.

D.H.: Często Was nawiedzają takie chwile olśnienia na koncertach?

Rafał Klimczuk: To, co przeżyjemy w trakcie dnia bądź tygodnia, wpływa na nas, kiedy gramy koncert. Dzisiaj jesteśmy smutni – to o tym zagramy; mieliśmy super fun, bo się uśmialiśmy na postoju, gdzie jedliśmy obiad – też. Wiele rzeczy powstaje pod wpływem emocji, która w danej chwili się dzieje. Staramy się to zarejestrować od razu – w głowie, w telefonie – bo to jest idea, czysta energetyczna kumulacja, którą można potem przelać na dźwięki.

A.M.: Chcę podkreślić to, że nasza muzyka jest autentyczna, bo jest po prostu nasza. Jest taka, jacy my jesteśmy w chwili, gdy się spotykamy i wspólnie wyładowujemy z siebie dźwięki.

fot. Jerzy Wypych / WROsound

D.H.: Niesamowicie, że tak wygląda życie muzyka – wszystko dzieje się jednocześnie, w tej samej chwili. Właśnie to jest źródłem Waszej wrażliwości, prawda?

A.M.: Tak, ale wiesz co – muzyka jest grą zespołową. To jest sport, który skazany jest na zespołowość, bo Ty jako twórca, choćbyś nie wiem jak był wybitny, uczuciowy i wrażliwy, nie zaskoczysz sam siebie i potrzebujesz cudzej wrażliwości, obcej Tobie, która będzie Cię inspirować. Zaufanie w wymianie tej wrażliwości i szczera chęć bezkontekstowości tej wymiany są kluczem do tego, że muzyka może być prawdziwa i autentyczna. I tak tutaj, kurna, jest!

D.H.: I bardzo się cieszymy z tego powodu. Chciałem jeszcze Was zapytać o współpracę z Lao Che. Bo właśnie Wasz wspólny z nimi koncert dwa lata temu – tu, we Wrocławiu, w Eterze – to był pierwszy raz, kiedy usłyszałem Was na żywo. Wtedy byłem pod ogromnym wrażeniem tego, co robicie razem, bo dziesięcioosobowy skład jeszcze trzeba udźwignąć muzycznie, aby nie przeszkadzać sobie nawzajem. Jak sobie dawaliście z tym radę?

A.M.: Tu znowuż chodzi o wymianę wrażliwości. Pojawił się kolejny obcy element, cudowny i inspirujący, i powstała piękna rzecz, z której będę dumny do końca życia, jak chyba każdy z nas. Życzymy wszystkim miłych chwil przy słuchaniu płyty Jazzombie – Erotyki.

Karol Gola: Wymiana tej energii międzyzespołowej, w której w jakiś sposób znaleźliśmy wspólne wibracje, zaowocowała tym, że ta energia pomnożyła się i spotęgowała, a potem znowu się pomnożyła i spotęgowała… I tak to trwa i będzie trwało zapewne za każdym razem, kiedy się spotkamy.

W.M.: Jak we czterech mamy lot, to w dziesięciu złapanie tego lotu nawet nam na początku zdawało się niemożliwe. Ale kiedy to się stało, popłynęliśmy; i rzeczywiście wszyscy chyba jesteśmy dumni z albumu, który nagraliśmy, i bardzo chcielibyśmy, żebyście go poznali. Bo ta sesja była wyjątkowa i piękna: jest nagrana zaledwie na jeden, dwa, maksymalnie cztery mikrofony – jak na fakt tak dużego składu, to jest niewiarygodne i pod względem produkcyjnym, i pod względem spotkania pewnej twórczej energii. Teraz nasze apetyty na to, żeby to ładnie spointować i ogrywać, są bardzo duże. Mam nadzieję, że to wszystko będzie pięknie hulało do przodu.

D.H.: Czyli macie nadzieję na to, żeby dalej wspólnie potęgować tę energię? Zamierzacie jeszcze coś wspólnie nagrać?

W.M.: Kiedy te dwa zespoły – Pink Freud i Lao Che – razem się spotykają, to zawsze jest bardzo dużo planów i historii. Ale rzeczywistość jest taka, że przez długie lata planowaliśmy najpierw wspólną trasę, a potem wspólne nagrania, i to potrzebuje czasu. To się po prostu musi zdarzyć.

fot. Jerzy Wypych / WROsound

D.H.: Każdy z Was gra również w innych projektach, i to różnorodną muzykę. Powiedzcie: dla was Pink Freud to świat odrębny, czy jednak Wasza twórczość z osobna przenika do tego, co robicie razem?

W.M.: Przede wszystkim korzystamy z potencjału, a nie go ograniczamy. Wszystko, co robimy poza tym zespołem, wpływa pozytywnie na rozwój naszej kapeli. My się cieszymy nawzajem z tego, że ktoś gra z kimś, ktoś gra gdzieś… To wszystko jest drogą do tego, żeby się rozwijać, do tego, żeby iść do przodu. Ale i tak nie mamy większej frajdy w tym, jak się spotykamy razem we czwórkę (śmieje się). Pomimo tego, że potrafimy poświęcić ogromną ilość czasu na próby, na spotkania, na rozmowy, nie podchodzimy do tego zbyt konceptualnie, tylko pozwalamy sobie na to, żeby przez te godziny i dnie, kiedy jesteśmy razem, ta muzyka z nas wypływała, i wypływała jak najbardziej spontanicznie. Używamy oczywiście współczesnych technologii do tego, żeby to nagrać, żeby nam to nie uciekło; ale czasami zdarza się tak, że gramy przez wiele godzin, a potem siedząc, wiesz, przy kominku (uśmiech), rozmawiając ze sobą, słuchając tych nagrań, wyłapujemy te momenty, te chwile, w których nasza wspólna energia nagle zagrała coś, co było mega kompatybilne. To wspólne poczucie, że jesteśmy razem, generuje coś, co na nas działa jak speed, i to maksymalny!

D.H.: No właśnie, słucham Was, i podziwiam to, że model przepływu energii i uczuć, który wypracowaliście z czasem, jest bardzo przemyślany, a jednak nie podchodzicie do tego bardzo konceptualnie. Chyba po prostu na tym polega tajemnica Pink Freud, i myślę, że w ten sposób rozmowę można podsumować. Dziękuję Wam bardzo, Panowie!

Pink Freud: Dziękujemy!

Wywiad został zrealizowany 16 grudnia 2016 r. dla programu Inwigiluzacja w Akademickim Radiu LUZprogram wyemitowano 30 grudnia 2016 r. Zdjęcia zrobione oraz hojnie udostępnione: Jerzy Wypych, za co serdecznie mu dziękujęmy.

Related posts

Leave a Comment