Co może zmusić grupę młodych ludzi z Wrocławia na wycieczkę na jeden wieczór do Warszawy? Chyba tylko wizyta jedynego w swoim rodzaju muzycznego tria. Dlatego też 1 czerwca wyruszyłyśmy do Warszawy, aby zobaczyć ponadgodzinny koncert Placebo. Podobnie uczynili fani z całej Polski. Czy było warto? Oczywiście, że tak. Zacznijmy od początku, czyli od supportu. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom na Towar nie przyjechał amerykański zespół Evaline – wystąpił polski Hariasen. Zagrali kilka utworów ze swojej debiutanckiej płyty zatytułowanej „Nesairah”, m.in. tytułowe nagranie oraz „N.” i „Czarny Vinatge”. Występ nie trwał długo, jednak publiczność niecierpliwie oczekiwała na swoich ulubieńców. To zupełnie zrozumiałe, choć skandowanie podczas występu Hariasen: „Pla-ce-bo!” wydaje się nieco nieuprzejme. Na szczęście zespół podszedł do tego z dystansem i zagrał dobry koncert. Placebo weszło na scenę przed 21.00 ( co, oczywiście, wywołało nieopisany entuzjazm fanów ). Zaczęli od „Infra-red”, utworu z wydanego w zeszłym roku albumu „Meds”. Panowie zagrali sporo utworów z tego krążka, m.in. „Drag” i „One of a Kind”. Najlepiej wypadła melancholijna ballada „Follow the Cops Back Home” i singiel „Song to Say Goodbye”, świetnie przyjęty przez publiczność. Pojawiły się jednak także starsze piosenki. Ciekawie zabrzmiały dwa utwory z debiutanckiej płyty – wciągające „Bionic” i dramatyczne „I Know” ( najmilsza niespodzianka koncertu ). Zespół nas nie rozczarował – usłyszeliśmy także oczekiwane single z drugiego albumu – ukochane przez polskich fanów ( jak mówią plebiscyty ) tytułowe „Without You I’m Nothing”, a także „Every You, Every Me” we wspaniałej rozbudowanej wersji koncertowej. Niestety znów zabrakło „My Sweet Prince”. To jeden z najoryginalniejszych utworów Placebo i z pewnością wielu miłośników grupy chciałby go usłyszeć ( w tym niżej podpisane ). Znakomicie wypadły piosenki z albumu „Black Market Music”. „Special K”, w którym chórki basista Stefan Olsdal odśpiewał z pomocą publiczności, można zaliczyć do najlepszych momentów koncertu. Zagrane na bis „Taste In Men” – chyba najciekawszy singiel w historii zespołu – porwało zgromadzonych fanów już od pierwszych dźwięków charakterystycznego początku. Szkoda tylko, że Stefan nie zatańczył – tak, jak cztery lata temu na Torwarze. Jednak największą rolę w całym występie odegrały utwory z albumu „Sleeping With Ghosts”. Choć „Special Needs” rozkołysało fanów, a „The Bitter End” poderwało najbardziej nieśmiałych do tańca, to punktem kulminacyjnym koncertu było, zgodnie z planem przygotowywanym przez fanów przez kilka miesięcy, „Soulmates”, specjalna wersja tytułowego nagrania. Wówczas Towar pokrył się polskimi flagami z napisami „Welcome Home” albo „Thanks For Coming Home” ( największe wrażenie wyrwała z pewnością ośmiometrowa flaga rozwinięta na barierce pod sceną ). Zespół trochę nas zaskoczył, ponieważ wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi „Soulmates” miał poprzedzić utwór z ostatniej płyty, „Space Monkey”. Nie usłyszeliśmy go jednak na Torwarze. Szczęśliwie, wszyscy „flagowicze” rozpoznali oznaczoną piosenkę, zalewając Torwar biało-czerwoną falą i wywołując wzruszenie muzyków. Brian Molko twierdził nawet, że w całej ich karierze nie przytrafiło im się nic podobnego. Well, such things happen only when you come home, Brian. Najpiękniejszą muzycznie częścią koncertu były bisy. Oprócz wspomnianego „Taste In Men” usłyszeliśmy dwie piosenki. Najpierw – cover Kate Bush, „Running Up That Hill”. Znakomity, rozbudowany, wręcz transowy, a przy tym tajemniczy i melancholijny – idealny na ten moment występu. Na zakończenie koncertu zabrzmiało „Twenty Years”, nostalgiczny singiel ze składanki „Once More With Feeling”, także zagrany dłużej niż na płycie i z jeszcze większymi emocjami. Po tych trzech utworach panowie zeszli ze sceny. Mimo że publiczność skandowała „Pla-ce-bo!” ( co tym razem było jak najbardziej na miejscu ), zapaliły się światła, co oznaczało koniec koncertu. Szkoda. Ale publiczność była usatysfakcjonowana. Cóż, można śmiało powiedzieć – zachwycona. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy, machaliśmy flagami – czego więcej chcieć ( poza „My Sweet Prince” i drugim bisem )? Emocje muzyków udzieliły się publiczności, która przez cały koncert znajdowała się w wykreowanym przez nich muzycznym świecie. To ważny występ dla polskich miłośników Placebo. Podobno panowie zamierzają wozić ze sobą flagę, którą ktoś rzucił na scenę i którą Brian owinął sobie szyję. Możemy liczyć, że zapisaliśmy się w pamięci zespołu ( choć zapewne nic nie przyćmi wrażenia, jakie na grupie wywarła polska publiczność podczas pierwszej wizyty Placebo w Polsce, w 2001 roku ). Część fanów po raz kolejny czatowała pod bramą Torwaru, czekając na wyjście zespołu i licząc na autografy. Tym razem jednak zespół wymknął się szybko i niepostrzeżenie. Ale jest się z czego cieszyć. Grupa odwiedziła kraj nad Wisłą już po raz czwarty, co dobrze wróży na przyszłość, a polscy fani Placebo stają się „równoprawnymi” z bratnimi duszami z Niemiec czy z Francji. Pozostaje nam tylko podziękować: zespołowi za koncert i fanom za cudowną akcję „Flaga”. Takie wydarzenia naprawdę nie miały miejsca w innych krajach, na innych koncertach Placebo. I do zobaczenia następnym razem. Aoirghe, Placek, Miczman