Miało być jak za dawnych dobrych lat. Miał Ridley Scott nawiązać swoim najnowszym filmem do klasyki gatunku – „Obcego: 8 Pasażer Nostromo”. Klasyki, którą zresztą Scott sam stworzył. Niestety jego najnowszy film „Prometeusz” to nie tylko jeden z bodaj najsłabszych filmów wakacji, ale to też zdecydowanie największe filmowe rozczarowanie 2012 roku. Nie można odmówić Ridleyowi Scottowi warsztatu. Nikt nie może powiedzieć, że ten reżyser nie potrafi opowiadać swoich historii w sposób efektowny, na dużym tempie, z niesamowitych wyczuciem wizualnym. Niestety wszystkie jego staranie w przypadku „Prometeusza”, nie mają szans powodzenia w zderzeniu ze scenariuszem pióra Damona Lindelofa. Pytanie, które rodzi się w tym momencie jest następujące: jakim cudem tak zasłużony, genialny filmowiec jak Ridley Scott mógł po przeczytaniu skryptu autora „Lostów” pomyśleć, że na jego podstawie jest w stanie zrobić film nawiązujący klasą do „Obcego”? Ba! Jak to możliwe, że w ogóle mógł pomyśleć o zrobieniu jakiegokolwiek filmu na podstawie takiej, nie boję się użyć tego określenia, papki fabularnej jaką napisali Lindelof i jego współscenarzysta Jon Spaihts? Nie doczekamy się odpowiedzi na te pytania, więc nie pozostaje nic innego jak przejść do analizy „Prometeusza”. Film opowiada (czyżby?) historię grupy astronautów, którzy znajdują wskazówkę dotyczącą początków ludzkości na Ziemi. Skłania ich to do podróży na nieznaną planetę, na której jednak zamiast odpowiedzi na nurtujące ich pytania znajdują śmiertelne zagrożenie. Prawda, że brzmi znajomo? Rzeczywiście „Prometeusz” nawet zarysem fabuły nawiązuje mocno do starego „Obcego”. Niestety pozostaje jedynie bardzo ubogą, nieudolną kopią arcydzieła kinematografii, które otworzyło bramy kariery przed Sigourney Weaver. Tutaj bohaterką na kształt Ellen Ripley ma być najpewniej dr Shaw grana w sposób zatrważająco słaby przez Noomi Rapace. Ona też, właściwie jak wszystko w tym filmie, pozostaje jej ubogą krewną. Gdyby jednak spojrzeć na ten film abstrahując od kontekstu starego dzieła Ridleya Scotta, „Prometeusz” także fabularnie nie broni się właściwie w żadnym momencie. Od samego początku brakuje mu elementu ekspozycji sytuacji. Niemal od razu wkraczamy w sam środek bzdurnej fabuły, która na początku rozwija się w sposób wręcz niemiłosiernie powolny. Później, jak już wydaje się że zaczyna nabierać tempa, przeradza się z kolei w krwawą jatkę (słynna już scena cesarskiego cięcia – niejedyna fabularna perełka), żeby zakończyć się w sposób widowiskowy, acz kompletnie nieangażujący i przewidywalny, a na dokładkę w prostacki sposób zapowiadający kontynuację, której dla dobra gatunku science-fiction naprawdę należałoby uniknąć. Dodatkowym problemem nagromadzenia absurdów fabularnych, jakimi wypełniony jest scenariusz „Prometeusza”, jest fakt, że przez nie w znacznym stopniu odciągnięta jest uwaga widza od tego co się w filmie udało (niewiele tego ale zawsze) – świetnych zdjęć Dariusza Wolskiego, kapitalnych efektów wizualnych i znakomitych kreacji Michaela Fassbendera i Idrisa Elby. Niestety dwaj wymienieni są jedynymi członkami bardzo imponująco wyglądającej obsady, który jakkolwiek potrafili się obronić. Zawiodła szczególnie Rapace, którą jednak po części można rozgrzeszyć fatalnie napisaną, wypełnioną frazesami o Bogu, zaskakująco wręcz nielogicznie myślącą jak na naukowca, bohaterką. Inni jednak usprawiedliwienia aż tak mocnego nie mają, w tym po raz drugi już w tym roku w sposób wręcz szalony rozczarowująca Charlize Theron. „Prometeusz” miał być pozytywnym wydarzeniem tego roku. Niestety z buńczucznych zapowiedzi o odrodzeniu gatunku science-fiction, z genialnie wyglądające zwiastunu nie zostało praktycznie nic. Film rozczarowuje pod każdym niemal względem, ze szczególnym naciskiem na scenariusz, który nie może się za bardzo zdecydować czy chce być ambitny, czy prosty i efektowny. W końcu pozostaje więc głupi, przerysowany, nużący, absurdalny. Jednym słowem fatalny. Tak jak i cały film zresztą… Maciej Stasierski