Nędznicy

Wydawało się, że oskarowe zwycięstwo „Chicago”, a później niewiarygodny sukces serialu „Glee” po raz kolejny zaprowadzą modę na musicale. Niestety artystyczne i komercyjne porażki „Dreamgirls” czy w szczególności bardzo ambitnego projektu „Nine” mocno zatrzymały ten marsz na szczyt. Potrzeba było świeżego pomysłu i na taki wpadł Tom Hooper. Dzięki jego niesamowitej pracy „Nędznicy” to najlepszy produkt musicalowy ostatniej dekady! Film Hoopera nie jest wbrew tytułowi adaptacją prozy Victora Hugo, a broadwayowskiego musicalu inspirowanego jego powieścią. Obraz koncentruje się na trzech głównych wątkach – rywalizacji Jeana Valjeana i ścigającego go bez wytchnienia inspektora Javerta, miłości między Cosette i Mariusem oraz toczącej się w międzyczasie rewolucji 1832 r. Hooper z dużą wirtuozerią żongluje tymi wątkami, choć rewolucja w jego wizji była dla mnie dość mocno niezrozumiała. Ciężko w „Nędznikach” wskazać powody działania rewolucjonistów, co jest dużym problemem. Szczególnie Ci, którzy nie są zaznajomieniu z przepastnym tomiszczem Hugo, do których niestety się zaliczam, mogą mieć problem ze stwierdzenie o co w tej ich walce chodzi. To, że jest chwalebna i ważna, o tym informują nas genialne piosenki i wartko napisane dialogi. Gorzej, że poza dość mgliście zarysowaną niechęcią wobec króla nie ma pogłębienia konfliktu. Dwa pozostałe wątki są jednak na tyle rewelacyjne, że nawet te małe potknięcia można zapomnieć. Szczególnie konflikt Valjeana i Javerta wysuwa się tutaj na plan pierwszy. I dobrze, bo Ci dwaj bohaterowie mają w sobie taki ładunek skrajnych, daleko idących emocji, że same ich rozmowy nadają filmowi bardzo dużo dynamiki. Rozmowy oczywiście śpiewane, bo trzeba nadmienić, że „Nędznicy” niemal w stu procentach są musicalem śpiewanym. Dialogów deklamowanych w sposób typowy jest tu jak na lekarstwo. Trzeba się do tego początkowo przyzwyczaić, jednak później przełknięcie tej konwencji jest już bardzo łatwe. Pomagają w tym szczególnie po mistrzowsku grający aktorzy, przed którymi Hooper postawił bardzo trudne zadanie. Musieli bowiem zaśpiewać piosenki na planie, nie zaś jak to bywa zwykle w musicalach dopiero w studiu nagraniowym, po czym głos byłby dopasowywany do już nakręconych scen. Nadało to ich popisom, bo trzeba tutaj mówić o naprawdę znakomitych występach wokalnych, dodatkowy element autentyczności. Te piosenki nie były jedynie odśpiewane, one zostały zagrane! Każdy z członków obsady dostał swój popisowy numer. Hugh Jackman genialnie odgrywający rolę Valjeana ma takie piosenki nawet dwie lub trzy z niezapomnianym „Bring Him Home”. Anne Hathaway, która za swoją kreację w roli Fantine na pewno dostanie Oskara za drugim plan, króluje w pierwszej części filmu rewelacyjną interpretacją największego szlagieru tego musical „I dreamed a dream”. Inni aktorzy jednak nie pozostają za nimi daleko w tyle. Największym zaskoczeniem jest Russell Crowe z dwóch powodów. Po pierwsze któż by się spodziewał, że słynny Maximus ma tak dziwnie wysoki śpiewacki głos. Po drugie, że ma ten głos jest aż tak solidny. Crowe w starciu ze znakomicie śpiewającym Jackmanem rzecz jasna nieco ustępuje mu kroku, ale wszystko niemal nadrabia swoją magnetyzującym spojrzeniem i charyzmą. Javert to zresztą postać fascynująca, wielce z jedne strony jednostronna, a przez to bardzo trudna do uwiarygodnienia. Crowe jednak jest mistrzem i dowodzi tego po raz kolejny. Drugi planem rządzą, będący emocjonalnym centrum wątku miłosnego, zaskakujący Eddzie Redmayne (odkrycie) i Samanta Barks (jeszcze większe odkrycie). Stosunkowo najsłabiej brzmi tutaj głos Amandy Seyfried. Hooper kiedy poznał oryginał broadwayowski musiał uznać, że ma on na tyle dużo fabularnych ograniczeń, że obok dobrej obsady, trzeba mocny nacisk położyć na wystawną stylizację. To udało się w sposób iście brawurowy. Nie spodziewałem się po Hooperze, reżyserze fabularnie wybitnie prostego i niewymagającego wiele od reżysera „Jak zostać królem”, takiej biegłości narracyjnej połączonej z wyobraźnią wizualną. Zdjęcia, montaż, scenografia – wszystko tutaj zagrało pod dyktando Hoopera, który obok swoich aktorów pozostaje największą gwiazdą tego imponującego widowiska. „Nędznicy” imponują rozmachem wykonania, ambicją reżysera, a szczególnie mistrzowską obsadą, w której każdy przeszedł samego siebie. Trzeba!!! Maciej Stasierski

Related posts