Główni bohaterowie przyjeżdżają do miasta, które opuścili kilkanaście lat wcześniej. Taksówka wiezie ich przez ulice, które niczym nie przypominają tych, którymi niegdyś chodzili. Po starej fabryce nie ma śladu, w jej miejsce pojawiły się centra handlowe i prywatne inwestycje. Pośród tych wszystkich nowin jedyną pozostałością z przeszłości jest pomnik Mao radośnie machającego w stronę świata. Liu Yaojun (Wang Jingchun) macha w jego stronę – na powitanie, czy też na pożegnanie? Wszak po Wielkim Skoku Naprzód śladu już nie ma, wokół późny kapitalizm, a nie niespełniona komunistyczna utopia. Jednak duch autora Czerwonej Książeczki dalej wisi nie tylko nad postaciami filmu Wang Xiaoshuaia, ale także nad chińskim przemysłem filmowym w ogóle. Do Berlina nie dotarły bowiem dwa inne dzieła z Państwa Środka (w tym jeden obraz berlińskiego weterana, Zhanga Yimou). Niby przez problemy przy postprodukcji, ale ludzie na mieście gadają, że może raczej chodzić o cenzurę.
Jeśli, zgodnie z hasłem berlińskiego festiwalu (a wcześniej drugiej fali feminizmu), prywatne jest politycznym, to So Long, My Son obrazuje tę tezę najlepiej. Robi to dlatego, że kwestie polityki przenosi na drugi plan, i nie skupia się na wielkich tezach czy cierpieniach milionów. Właśnie nadmierne politykowanie było największą zmorą pokazywanych w tym roku filmów konkursowych. Są to głównie obrazy z prostolinijnymi, nieraz banalnymi tezami, takimi, które widz jest w stanie zrozumieć w przeciągu paru minut seansu, i niespecjalnie wysilać się później. W filmie Wang Xiaoshuaia to prywatne znajduje się w centrum. Zaś to, że jest ono jednocześnie politycznym jest naturalną konsekwencją fabuły, a nie reżyserskiego widzimisię.
U twórcy Roweru z Pekinu bohaterowie może i są jednymi z miliarda trybów wielkiej machiny dziejów, jednak w So Long, My Son patrzymy na zbliżeniu tylko na ich losy. Reżyser pokazuje, że ludzie mogą być ofiarą polityki nie tylko na placach (jak choćby na Tiananmen w 1989 roku), ale także wewnątrz ich ciasnych mieszkań. W swoim ambitnym scenariuszu Wang Xiaoshuai, kroi współczesną historię Chin w pół i spogląda na to, co stało się z ich mieszkańcami. Jak wpłynęła na nich polityka jednego dziecka? Co zrobiła im transformacja z gospodarki planowanej do rynkowej? To raczej pytania pomocnicze, bo te główne, które tak naprawdę zadaje film, są bardziej uniwersalne. Jak radzić sobie z winą? Co zrobić, gdy nie spotka nas nigdy za kara za złe uczynki z przeszłości? Jak wieść życie, gdy za sobą spaliło się wszystkie mosty, a widoku na pójście do przodu już za bardzo nie ma? Te dylematy najtrafniej obrazuje metafora jednego z bohaterów filmu: potrzebę ekspiacji porównuje on do drzewa rosnącego wewnątrz jego ciała. Niepokój rozpycha chłopaka od środka, a on w końcu musi pęknąć.
Bohaterowie filmu, jak postacie greckiej tragedii, czynią sobie nawzajem krzywdę przez przypadek, dostając co rusz kopa od losu. Zaczyna się od niewinnego obrazu dwóch chłopców spoglądających w stronę rzeki. Jeden idzie się wykąpać, drugi zostaje na brzegu. Chwilę później wydarzy się tragedia, i jeden z nich umrze – w filmie Chińczyka z jednej strony dominuje poczucie, że losy postaci są po prostu reżyserowane przez fatum. A z drugiej może się widzowi wydać, że każdego wydarzenia w tej zagmatwanej historii dało się uniknąć. To właśnie ten dosyć prosty mechanizm scenariuszowy sprawia, że So Long, My Son to nie lada wyciskacz łez.
Podobnie do innego reżysera tzw. chińskiej szóstej generacji, Jia Zhangke, Wang Xiaoshuai przygląda się Chinom na przełomie kilkudziesięciu lat. Jednak czas działa u niego zupełnie inaczej, niż u reżysera Nawet góry przeminą. Nie ma tu wyraźnego podziału na trzy akty, i nie ma rozważań na temat zmian w kraju poprzez różne okresy historyczne. Xiaoshuai decyduje się na zabieg bardziej karkołomny – miesza wydarzenia, przeskakuje pomiędzy tym, co spotkało bohaterów w latach osiemdziesiątych, dziewięćdziesiątych, by nagle dorzucić jeszcze okolice Anno Domini 2019. So Long, My Son jest bardziej palimpsestem, który raz po raz zostaje zapisany na nowo, a do świetnego scenariusza stale dostajemy kolejne aneksy.
Reżyser w sposób wybitny manipuluje historią, zaburzając sprytnym montażem poczucie czasu i chronologii. Niby skaczemy pomiędzy różnymi okresami, charakteryzacja i stroje bohaterów oraz sceneria się zmieniają, a jednocześnie dojmujące poczucie żalu i żałoby wydaje się stale obecne. Poprzez takie zabiegi montażowe reżyserowi udaje się uzyskać nietypowy efekt, tak, jakbyśmy oglądali własnych rodziców, gdy byli młodzi. Z jednej strony to alienuje, a z drugiej ciągle mierzymy się z czymś znanym. To trudny narracyjnie film, testujący uwagę widza na przestrzeni ponad trzech godzin. Jednak Xiaoshuai wynagradza to wszystko opowieścią tak angażującą, że moja sąsiadka na sali kinowej płakała przez ostatnie czterdzieści pięć minut pokazu.
Jednocześnie, So Long, My Son jest dzięki świetnej obsadzie mistrzostwem w przekazywaniu niedopowiedzianych emocji. Choć historia z łatwością mogłaby popaść w nadmierny melodramatyzm, to ratuje go przed tym strona wizualna. Kamera zachowuje wyraźny dystans od wydarzeń, nadając filmowi bardziej kontemplacyjny ton. Jednocześnie skąpe dialogi zastąpione zostają przez świetne ujęcia, które samym kadrowaniem oddają emocjonalny świat bohaterów.
Film chińskiego reżysera to mozaika, w której wielu kafli brak. So Long, My Son robi to, czego tak usilnie unikali inni konkursowicze – choćby François Ozon czy Isabel Coixet – czyli zapraszania widza do krytycznego rozkładania przedstawianej historii. Wang Xiaoshuai zdeklasował całą konkurencję i przybył do Berlina z arcydziełem. To był nieszczęśliwy festiwal dla chińskiego kina, ale mógłby skończyć się dla niego na bardziej pozytywnej nucie.
Ocena: 10/10